— Zdaje ci się, Anielciu, to dziad już i może dlatego dwoi mu się w oczach. Wyobraź sobie, że on mnie straszy jakiemiś urojonemi przypuszczeniami.
— Bo on nas kocha, ojcze, on jeden tylko...
— On jeden?!
— Tak, podług mego zdania przynajmniej.
— Ja jego dobrej woli nie kwestyonuję, o jego charakterze najlepsze przekonanie mam, ale powtarzam, że zdziwaczał; bo proszę cię naprzykład, zdaje się, że chyba samo niebo zesłało mi człowieka, który jest towarzyszem wybornym. Nadzwyczaj przyjemny, zawsze w pogodnym humorze, wesoły, dowcipny, mający dużo do powiedzenia, umila mi chwile samotności, skraca czas, który mnie niewidomemu, a więc skazanemu na przymusową bezczynność, tak się zawsze długim wydaje. Nie masz pojęcia, Anielciu, jaką wartość dla mnie ma taki właśnie towarzysz... On współczuje mojej niedoli, poświęca się dla mnie, traci czas, opuszcza własne, najpilniejsze interesa, i dlaczego? z jakiej racyi? Nie jest mi on przecież brat, ani swat, ani nawet dawny dobry znajomy... a jednak... Ten człowiek, Anielciu kochana, ma serce... złote serce! miałem na to wiele dowodów... on przyszedł mi także z pomocą materyalną, bezinteresownie, bo policzył sobie za to taki tylko procent, jaki ma od listów zastawnych... Znajdźże mi w dzisiejszych czasach człowieka, który to zrobi...
Anielcia słuchała tych pochwał w milczeniu.
— I cóż, moje dziecko — rzekł — nic nie mówisz?
— Słucham co mi ojczulek opowiada.
— I nie przyznajesz mi słuszności?
— Doprawdy — rzekła, rumieniąc się — sama nie wiem co mam mówić... lękam się, żeby ojczulek nie powiedział, że dziwaczeję na starość, jak nasz kochany pan Kaliński.
— Jakto? więc i ty masz jakieś uprzedzenie względem pana Mieczysława?
— W ogóle nie lubię o nikim źle mówić... ale...
— A cóż mogłabyś o nim złego powiedziéć? Może co wiesz? w takim razie nie krępuj się dla mnie, proszę.
— Nic nie wiem.
— A więc?
— To jest człowiek bardzo niesympatyczny...
— Pod jakim względem?
— Nie wiem, mój ojczulku, wytłomaczyć, ani umotywować nawet tego nie potrafię... Osobiście nic mi złego nie zrobił, przeciwnie, jest dla mnie uprzedzająco grzeczny... nieraz aż mnie kłopocze swoją wyszukaną uprzejmością, powiem nawet nadskakiwaniem... o tobie, mój ojczulku, odzywa się zawsze z największą życzliwością, z uwielbieniem, a jednak...
— Cóż? cóż? powiedzże.
— W tem jest fałszywa nuta... w jego słowach podstęp przeczuwam.
— Mylisz się, Anielciu.
— Być może.
— Jesteś pod wpływem uprzedzeń Kalińskiego.
— O co to, to nie! Ja jestem pod wpływem moich własnych przeczuć, mnie głos wewnętrzny ostrzega o niebezpieczeństwie... ja się tego człowieka boję... jabym pragnęła, żeby oddalił się ztąd jak najprędzej. Niech idzie dokąd chce, niech mu się dzieje jak najlepiej, ale niech tu między nami nie będzie... Ojczulku! — zawołała, rzucając się panu Ludwikowi na szyję — mój ojczulku najdroższy, czy wątpisz o mojem przywiązaniu do ciebie?
Strona:Klemens Junosza - Leśniczy.djvu/41
Ta strona została skorygowana.