— O tem, moje dziecko — z pewną surowością w głosie rzekł — mowy nie ma. Uspokój się, jesteś jak widzę podrażniona, postaraj się zebrać myśli, panować nad sobą, pomówmy spokojnie, moja Anielciu... Przed pół rokiem interesa nasze majątkowe były w takim stanie, że obawiałem się o twój los, o twoją przyszłość. Dziś zmieniło się na lepsze. Pilniejsze potrzeby zaspokojone, groźba wywłaszczenia nad nami nie wisi i jest nadzieja, że przy pomocy Bożej i pracy wuja Hieronima, względem którego, mówiąc między nami, byłem niesprawiedliwy, nie zabraknie ci chleba. Słuchaj dalej: przed półrokiem byłem złamany, zgnębiony zupełnie, zniechęcony do życia, dziś przeciwnie, radbym żyć dla ciebie, moja Anielciu, i dla przyszłości. Komuż to zawdzięczam jeśli nie człowiekowi, który w tobie, dla fantazyi, dla powodów wcale nieusprawiedliwionych, dla dziecinnego kaprysu poprostu, budzi takie nieprzychylne uczucia. Niesprawiedliwa jesteś, Anielciu, niesprawiedliwa... powtarzam.
Dziewczyna przycisnęła obie ręce do czoła.
— Ah, ojcze — rzekła — daj Boże, żebym była w błędzie... a co się tyczy przyszłości ja ją sobie wyobrażałam inaczej.
— Jakto inaczej?
— Sądziłam, proszę ojca, że pozostawimy interesa majątkowe własnemu ich biegowi, że opuścimy Magdzin i udamy się do znakomitych lekarzy, po to, ażeby ci, ojcze, świat powrócić.
— Więc ta mrzonka nie opuściła cię aż dotąd? — zapytał z gorzkim uśmiechem.
— Nie mrzonka to, mój ojcze — odrzekła — wypadki podobne do osobliwości nie należą. Ja jestem prawie pewna, że się uda, a doprawdy, aby ci, kochany ojcze, wzrok ocalić, warto choćby cały majątek poświęcić.
Pan Ludwik uśmiechnął się.
— Widzisz — rzekł — to samo codziennie powtarza mi człowiek, którego o jakieś złe zamiary posądzasz.
— On?
— Tak, Anielciu, i musiałem mu dać słowo, że pojadę z nim zagranicę i poddam się operacyi. On będzie mi towarzyszył i zaprowadzi...
— To się nigdy nie stanie! — zawołała z mocą.
— Co? — zapytał zdumiony — dlaczegoby się stać nie miało?
— Ja na to nie pozwolę nigdy! nigdy!...