gła. Zdawało jej się, że gdy w domu nikt nie głodny, gdy spiżarnia pełna zapasów, w oborze i w kurnikach porządek, to już spełniła wszystko co do niej należy i wszyscy powinni być zadowoleni. Życie jej upływało między folwarkiem, kuchnią i śpiżarnią; po za tem świat dla niej nie istniał. Obowiązki swe względem Anielci pojmowała w ten sposób, że należy dziewczynę nauczyć gospodarstwa domowego, robótek ręcznych i dość na tem. Po co więcej. Guwernantka zrobiła już swoje, wykształciła Anielcię naukowo, ciotka wykształciła ją praktycznie, a za rok, dwa, trzy, trafi się ktoś, Anielcia wyjdzie zamąż, będzie u siebie panią i gospodynią. Zwykły to los kobiety i do tego losu, zdaniem ciotki, Anielcia była przygotowana. Nie mogła też poczciwa ciotka zrozumiéć, dlaczego Anielcia bywa niekiedy zamyślona i smutna. Grymasy to, nic więcej, bo czem się martwić. Dobrze jej, głowa ją o nic nie zaboli, trosk nie zna, a że ojciec kaleka, cóż na to poradzić. Wola Boża, nie on jeden jest w takiem położeniu.
Wszedłszy do pokoju Anielci, ciotka Józefa zdziwiła się niezmiernie, widząc siostrzenicę swą zapłakaną.
— Cóż to, Anielciu? — spytała — czy nie jesteś chora przypadkiem?
— Nie, ciociu.
— A więc?... powiedzże, moje dziecko, może będę mogła zaradzić.
Po niejakiem wahaniu, Anielcia opowiedziała ciotce przyczynę swego smutku. Pani Józefa kiwnęła kilka razy głową, wzruszyła ramionami i rzekła:
— Nic a nic nie rozumiem, dlaczego masz być smutną — a w myśli dodała:
— Grymasy!...
U Kalińskiego, w domku wśród lasu położonym, na kominku płonął suty ogień i rzucał czerwone blaski na ściany.
Zima była w całej pełni, pola i łąki pokryte grubą warstwą śniegu. W lesie również biało, na konarach sosen śnieg mrozem ściśnięty trzymał się mocno, tworząc fantastyczne a pełne wdzięku festony. Domek Kalińskiego po same okna tonął w puszystym śniegu, którego gruba warstwa pokrywała także i dach. Gdyby nie komin z którego dobywał się słup dymu i gdyby nie oświetlone okna, nie znaćby było wcale tej chatki.
Grudzień ku końcowi się zbliżał, nadchodziły święta Bożego Narodzenia. Zima zapowiadała się długa i ciężka, tak przynajmniej zapewniał stary rybak co nad jeziorem mieszkał, tak też mówili i chłopi, opierając swe przepowiednie na długoletnich obserwacyach.
Był już wieczór, niebo iskrzyło się od gwiazd, śnieg skrzypiał pod stopami, Kaliński tylko co z lasu powrócił. Objeżdżał był właśnie bór saneczkami małemi, nasłuchując czy nie słychać łoskotu siekiery szkodnika; objechał cały las, przypatrzył się tropom zwierzyny.
— Byłoby na co zapolować — myślał — ale z kim? Dziedzic niewidomy, pan Hieronim ciągłe w podróżach, a ten układny jegomość, który prawie ciągle przesiaduje w Magdzinie, wcale myślistwa nie lubi...
Powrócił stary leśniczy do domu, strzelbę na kołku zawiesił, kożuch zdjął i usiadł przed ogniem zamyślony. Zapatrzył się w płomień i snuł pasmo wspomnień długiego życia... samotny.