— Wuj Hieronim, ojczulku, skoro świt pojechał.
— Dokąd? po co?
— Nie wiem, zdaje się, że do miasta.
— A któż przy gospodarstwie?
— Grzelewicz ekonom, karbowy.
— Powiedz mi, Anielciu — rzekł, zatrzymując się nagle — już dużą panienką jesteś, więc może się poznasz na tem, powiedz mi szczerze, co się u nas dzieje? bo ja mam przeczucie, że źle, że mnie oszukują, zwodzą, że każdy przedemną prawdę ukrywa. Oni tu źle rządzą, a co gorsza kłamią przedemną. Siostra chce mi oszczędzić zmartwień i dlatego milczy, pan Hieronim, choć brat cioteczny, ale kręci, nawet bez wielkich ceremonii, dziś mówi tak, jutro inaczej. Kaliński człowiek uczciwy, ale nie widuję go wcale, od czasu jak osadzili go w lesie. Słyszę, że często ktoś przyjeżdża, że odbywają się jakieś szepty, narady. Co to jest?... Moja Anielciu, obawa mnie męczy, sypiać nie mogę, głowę mam nabitą najsmutniejszemi myślami, wyprowadź mnie z niepewności tej, oświéć mnie duszko.
Dziewczyna westchnęła:
— Mój ojczulku — rzekła — cóż poradzę? ja się na niczem nieznam, o żadnych interesach nie wiem, a wuj Hieronim prawie nigdy ze mną nie rozmawia. Jedyna rzecz jaką zrobić mogę, to chyba pana Kalińskiego ojczulkowi sprowadzę... tylko nie wiem jak to wykonać. Jego tu nie lubią, nie puszczają go i kto wie, czyby się go dawno nie pozbyli, gdyby nie ojczulek. Już mam sposób! — zawołała radośnie. — Ciocia pozwala mi czasem jeździć na spacer maleńkim wolańcikiem i powozić samej. Pojadę na Leśniczówkę i pana Kalińskiego poproszę.
— Nie, kochaneczko, ja mam lepszy sposób, pojedziemy do niego jutro razem, ja z tobą.