Strona:Klemens Junosza - Leśniczy.djvu/51

Ta strona została skorygowana.

— Widzisz bo, szanowny panie Ludwiku — rzekł, kończąc swe wywody przyjaciel — ja gdybym miał córkę, nie powierzałbym nigdy jej losu w ręce młodzika, bo dzisiejszemu pokoleniu ufać nie można; wolałbym kogoś starszego, wyprobowanego, który miał czas zasłużyć sobie na wiarę. I panu to radzę.
— Ależ panie, jeszcze mam czas.
— Zdaje się panu tylko... trudno miéć pojęcie jak szybko kwiatki rozwijają się... dopiero co był pączek, aż tu oto trochę rosy, trochę słońca i już mieni się najpiękniejszemi barwami, już jaśnieje... zachwyca.
Pan Ludwik może się domyślał o co idzie i rozmowę na inny przedmiot skierował; swoją drogą słowa małego człowieczka ciągle brzmiały mu w uszach. Dotychczas niewidomy uważał Anielcię za dziecko, mniemając, że jeszcze przez długi czas miéć ją będzie przy sobie, teraz nowy przyjaciel powiedział mu, że tak nie jest.
Tak prędko, myślał pan Ludwik, tak prędko, i przywoławszy Anielcię, kazał jej stanąć obok siebie, a dotykając ręką jej ramienia, chciał się przekonać jak jest wysoka.
— Ślicznie wyrosłaś, moje dziecko — mówił — masz wzrost twej matki, duża jesteś.
— I to mnie martwi — odrzekła.
— Dlaczego?
Dziewczyna westchnęła.
— Taka wysoka — odrzekła — taka duża, a niczem nie zajęta, dnie upływają jedne za drugiemi, i cóż z nich? co robię? w czem komu użyteczną jestem?...
— Robisz to co wszystkie panienki w twoim wieku. Zajmujesz się domem.
— Ah, ojcze, alboż tu można czem się zająć na seryo? Ciocia całe gospodarstwo w ręku trzyma i nie pozwala się wyręczać... ojczulek...
— Czemuż nie kończysz? co chciałaś powiedziéć.
— Chciałam to powiedziéć — odrzekła z westchnieniem — że ojczulek teraz mnie nie potrzebuje, ani towarzystwa mego nie żąda.
— Przywidzenie!
— O nie, dawniej byliśmy ciągle razem, ojczulek bezemnie kroku jednego nie zrobił, a teraz...
— Moje dziecko, pragnę się odzwyczaić od twego towarzystwa, żeby rozstanie się z tobą było mi mniej przykre.
— Rozstanie się? Nie rozumiem... dlaczego ja mam rozstawać się z ojczulkiem?
— Wyjdziesz zamąż... opuścisz mnie.
— Ależ przedewszystkiem ja zamąż wychodzić nie myślę, a gdyby nawet przyszło do tego, nie opuszczę ojca. Zawsze będziemy razem, niech więc ojczulek nie przyzwyczaja się do mojej nieobecności, ponieważ sprawia mi to wielką przykrość. Moje miejsce przy tobie, ojcze; pozwól mi jak dawniej być twoją przewodniczką, towarzyszyć ci na spacery, czytywać książki... tak jak to było dawniej, drogi mój, kochany, ojczulku.
Rozmowa ta, na uściśnieniu się skończyła; ojciec przyrzekł, że wszystko wróci do dawnego trybu, ale przyrzeczenia tego nie mógł dotrzymać. Mały człowieczek nie odstępował go, a w jego obecności Anielcia czuła się nieśmiałą i skrępowaną... Prześladował ją westchnieniami, spojrzeniami i prawieniem komplementów przy każdej sposobności. Unikała go, okazywała mu niechęć swą w sposób bardzo wyraźny, on się tem jednak nie zrażał i zawsze musiał się znaleźć na jej drodze.
W Magdzinie zachowywano dawne tradycyjne obyczaje, w wigilię Bożego Narodzenia gromadzili