się przy stole wszyscy domownicy i Kaliński bywał też zapraszany.
Pan Ludwik uprzedził o tem małego człowieczka.
— Zwyczaj taki oddawna tu jest — rzekł.
— Chwalebny, zacny, patryarchalny — mówił pan Winterblum, udając zachwyt. — Co może być piękniejszego i bardziej rozrzewniającego nad widok rodziny zgromadzonej przy jednym stole z domownikami. Ja to cenię, szanuję, przepadam za tem... W takich chwilach istotnie trudno się od łez powstrzymać, bo... czyjeż serce mocniej nie uderzy, na widok tej rozrzewniającej harmonii...
— Kalińskiego co rok zapraszamy — rzekł pan Ludwik.
— Słusznie, bardzo słusznie... wyjątków robić nie należy. Mógłbym ja panu, szanowny panie Ludwiku, coś o tym człowieku powiedziéć, ale... nie pora po temu... Przy sposobności uczynię to... dziś jest dzień wesela i radości... który nie powinien być zamącony niczem.
W największym pokoju dworku, nakryty był stół długi, śnieżnej białości obrusem. Pod obrus podesłano siana, w kącie postawiono potężny snop pszenicy. Zamiast lampy, paliły się w wysokich kandelabrach duże świece woskowe, gdyż ciotka Józefa była tego zdania, że tylko takie oświetlenie jest na dzień tak uroczysty właściwe. Oczekiwano pojawienia się pierwszej gwiazdy, ażeby zasiąść do stołu. Pani Józefa ubrała się w paradną suknię, pan Hieronim w nowy tużurek, pan Winterblum jako człowiek światowy, zjawił się we fraku, z wstążeczką orderową, z potężnym złotym łańcuchem przy kamizelce. Do jakiego orderu należała wstążeczka trudno było dojść, mieniła się albowiem wszystkiemi możliwemi barwami, ale bądź co bądź dodawała powagi. Pan Mieczysław już nie garbił się i nie kulił jak zwykle, owszem, był wyprostowany i usiłował wydać się znacznie wyższym niż był. Wygolił twarz starannie, wypłowiałe włosy uczernił, na nos włożył binokle w złotej grubej oprawie.
Chciał być poważny i przystojny... dla Anielci, a wydał się jej bardzo zabawnym, tak że o mało nie parsknęła śmiechem, ujrzawszy go tak wyelegantowanego.
Brakowało jeszcze Kalińskiego.
Pani Józefa z niecierpliwością spoglądała to na zegar, to przez okno na gwiazdy, które się już na wyiskrzonem niebie ukazywać zaczęły.
— Dlaczego nie widać go dotychczas?
— Nadjedzie — mruknął pan Hieronim.
— Siadajmy do stołu — rzekł pan Ludwik.
— Jeszcze chwilkę... pana Kalińskiego nie ma — odezwała się ciotka.
— Cóż mu się stać mogło?
— Nie wiem — rzekł pan Hieronim.
— Hm, zapewne nic wielkiego — odezwał się słodziutkim głosem Winterblum, bądź co bądź jednak, na oficyalistę, któremu pracodawca robi honor... cokolwiek nietaktownie.
Zapanowało dość przykre milczenie. Pan Hieronim chodził wielkiemi krokami po pokoju i niecierpliwie targał wąsy.
— Wiesz co bracie — rzekł — jestem tak wygłodniały, że dałbym chętnie za wygranę wszelkim ceremoniom... i...
— A nie można.
— Nie wypada, nie wypada — cedził przez zęby pan Mieczysław — aczkolwiek... no, ludziom nie mającym odpowiedniego wychowania, dużo trzeba wybaczyć... na tem właśnie polega wyższość.
Strona:Klemens Junosza - Leśniczy.djvu/52
Ta strona została skorygowana.