— Jestem pewna — wtrąciła Anielcia — że pan Kaliński nie spóźnił się bez racyi, musi w tem być jakaś poważna przyczyna.
Winterblum złożył usta do złośliwego uśmiechu i chciał odpowiedziéć, ale w tejże chwili brzęk dzwonka oznajmił, że ktoś nadjeżdża.
Niebawem wszedł Kaliński z Adasiem. Ukłonił się wszystkim i zbliżył się wprost do pana Ludwika.
— Niech mi pan wybaczy — rzekł — żem się spóźnił, ale schwytałem defraudacyę w lecie, to mi zabrało trochę czasu.
Rzekłszy to zwrócił się do pani Józefy.
Przez tą krótką chwilę pan Winterblum znalazł sposobność szepnąć panu Ludwikowi do ucha:
— Samochwalstwo w lichym gatunku; mógłby trochę zgrabniej zachwalać swoją gorliwość.
— On nie kłamie — odrzekł również cicho pan Ludwik.
— Jestem wprost przeciwnego zdania.
Kaliński zwracając się znów do pana Ludwika, rzekł:
— Skorzystałem z łaskawego zaproszenia i przywiozłem z sobą Adasia, który przybył do mnie na święta.
— A pan Adam, bardzo miły gość, proszę.
Nastąpiła prezentacya.
Anielcia zarumieniona jak różyczka, podała młodemu człowiekowi obie ręce.
— Serdecznie się cieszę, że pan sobie przypomniał nas — rzekła.
Winterblum przez binokle przyglądał się młodemu człowiekowi.
— Student — rzekł — student... szczęśliwy!
— Dlaczego?
— Najszczęśliwsza to doba życia... wspomnienia na całe życie zostają.
— Pan był na kursach w Warszawie? — spytał Adaś.
— Co za idea! — odrzekł mały człowieczek ramionami wzruszając — ja byłem... spytaj pan raczej, gdzie nie byłem?... Heidelberg, Bonn, Berlin... całe Niemcy przeszedłem... Pan filolog?
— Nie.
— Matematyk?
— Medyk, panie.
— Ah, medyk... Eskulapa dziecię.
— Przybrane — i Hygiei.