Nareszcie doczekał się upragnionej chwili, w której Kaliński z Adasiem, pożegnawszy towarzystwo, opuścili Magdzin, Anielcia uścisnęła serdecznie rękę młodego człowieka i szepnęła mu:
— Do widzenia!
Zaraz po odjeździe Kalińskich, udał się pan Winterblum do pokoju pana Ludwika i do późnej nocy z nim konferował. Postanowił nie zwłóczyć dłużej i wprost do rzeczy przystąpił. Mówił o przyjaźni niewzruszonej, wiernej, o przywiązaniu do Anielci, słowem oświadczył się. Zagadnięty pan Ludwik nie wiedział na razie co odpowiedziéć. Wywijał się z trudnością, nie mogąc się zdobyć na stanowczą odpowiedź, a przyjaciel nalegał, przedstawiał przyszłość Anielci w najświetniejszych barwach, obiecywał zapisy majątkowe, zabezpieczenie losu... złote góry.
— I już, drogi panie Ludwiku — szeptał głosem słodziutkim — z chwilą, gdy w moje ręce los jedynego dziecka złożysz, możesz spać spokojnie, przekonany, że nic mu do szczęścia nie brakuje. Wierzysz mi chyba, że bezinteresowny jestem, żadnego posagu nie żądam, mówić nawet o tem niechcę. Co, nie wymawiając, pożyczyłem na Magdzin, to niech do jakiego czasu, choćby nawet do najdłuższego, wisi. Możesz mi pan procent płacić lub nie płacić, jak twoja wola. Ja nie upomnę się, ani mnie to wiele nie obchodzi. Zamożny jestem, żyć mam z czego, żonę otoczę komfortem, wygodami, panią będzie... a po mojej śmierci zabierze wszystko co mam. Odpowiedz, panie Ludwiku, decyduj się, bo...
— Zaskoczony jestem tak nagle, czasu do namysłu żądam.
— Bój się Boga, człowiecze! Gdybyś w moje serce mógł spojrzyć... co się w niem dzieje! Ja tę dziewczynę kocham, szaleję za nią, żyć bez niej nie mogę. Panie Ludwiku... miej litość, w niepewności nie trzymaj mnie dłużej! Jeżeli to nie odpowiada twoim widokom, powiedz odrazu. Wolę być zmiażdżony jednem uderzeniem, aniżeli żyć tak jak żyję...
Pod wpływem takich gorących prośb i natarczywych nalegań, pan Ludwik odpowiedział w kilku słowach, że w zasadzie przeciwko związkowi temu nic nie ma, ale woli córki krępować nie będzie.
— Niech ona sama o losie swoim decyduje, ale nie zaraz, nie zaraz... Anielcia to dziecko jeszcze, czekać trzeba, nie nalegać, nie spieszyć.
Winterblum udał się na spoczynek, lecz spać nie mógł, trawiła go gorączka wewnętrzna, dręczył niepokój.
Przygryzał wązkie usta i mruczał sam do siebie:
— Zwłóczyć... czekać, na co? I ty, i córeczka twoja jesteście w moich rękach, na łasce i niełasce. Bez chleba, z torbami oboje pójść możecie, jeśli mnie się podoba. Łaskę im chcę wyświadczyć, a oni czekać mi każą!
Kaliński bardzo był zadumany, jakaś troska gniotła mu barki, marszczyła czoło.
Wyjeżdżał kilkakrotnie na dni parę, powracał i znowuż odpocząwszy zaledwie, kazał konia do wózka zaprzęgać i wlókł się dalej, od miasteczka do miasteczka.
Widocznie jednak robił te drogi napróżno, bo wciąż był smutny i przygnębiony.
Dnia jednego wreszcie dowlókł się do mieściny małej, brudnej, biednej, w zapadłej okolicy, wśród lasów. Na środku rynku tej mieściny stało wielkie domisko drewniane, z pokrzywionemi ścianami