Strona:Klemens Junosza - Leśniczy.djvu/60

Ta strona została skorygowana.

i dachem zapadłym. Wielkie wrota świadczyły, że budowlę tę niegdyś jako oberżę dla wygody podróżnych postawiono. Niegdyś, kiedy jeszcze koleje żelazne nie istniały i ruch na gościńcu bywał znaczny. Wtedy i oberża wrzała życiem, dziś nikt do niej nie zajrzy. Kury gdaczą na pustych żłobach, wróble po stajni fruwają.
Kaliński wprost w otwarte wrota zajechał.
Usłyszawszy turkot, z izby której drzwi wychodziły do stajni, wyjrzał żyd, stary bardzo, z brodą długą, białą i ciekawie przypatrywał się przybyłemu.
— Nie poznaliście mnie, Manasse? — zapytał Kaliński.
Żyd oczy znowuż przymrużył.
— Mało co widzę — odrzekł — pana dobrodzieja, oczy już nie służą, ale głos pański ja już kiedyś słyszałem.
— Kaliński jestem.
— Kaliński, Kaliński — odrzekł żyd czoło marszcząc — ah! już wiem... pan dawno nasze strony opuścił...
— Za chlebem.
— No tak, tak... co pana tu przypędziło? do krewnych zapewne w odwiedziny... pan ma przecież krewnych w tych stronach.
— Mam, ale nie do nich dążę.
— Do kogóż więc?
— Do was umyślnie, mój Manasse.
— Do mnie? Ja się dziwię. Teraz do mnie już nikt nie zagląda. Zapomnieli ludzie, że stary Manasse żyje na świecie. No, a skoro pan do mnie, to proszę do izby. Ile lat ja pana nie widziałem, ile lat!
— Czas bieży.
— To prawda, panie. On bieży jak woda w rzece, przewija jak wiatr w polu i zabiera nam po trochu młodość, zdrowie, siły... bierze to jak swoje, po odrobinie, po kawałku... wciąż bierze.
— Cóż robić? — odrzekł z westchnieniem Kaliński.
— Ma się rozumiéć, co robić? Nic nie robić. Ten porządek od Pana Boga jest, a co od Boga jest to musi być tak jak jest — i nie odmieni się w niczem. Racz pan do izby wejść.