Strona:Klemens Junosza - Leśniczy.djvu/64

Ta strona została skorygowana.

— Wszystko dobrze dotychczas... pieniądze mamy.
— O dzięki Bogu, że mnie wy słuchał! — zawołała, ręce składając — tak gorąco modliłam się o to!... dzięki Bogu!
— Cóż będzie teraz? — zapytał Kaliński.
— Jakto co? Wyjedziemy z ojcem jak najprędzej, jutro...
— A czy zechce?
Dziewczyna uśmiechnęła się.
— Zechce — odrzekła — ja już obmyśliłałam plan.
— Jaki?
— To mój sekret.
— Nie powierzysz mi go pani?
— Ah! cóż ja robić mam biedna? Kłamać będę... kłamać, kłamać i kłamać. To grzech, ja wiem, ale mi Bóg przebaczy... Prawda, panie Kaliński?... przecież ja chcę tylko ojca ratować.
— Ha... jeżeli nie ma innego środka.
— Nie ma, ja wiem, ja obmyśliłam już. Zostaw mi pan to i nie odjeżdżaj już dziś do domu. Przekonasz się pan, że jutro ojczulek pana wezwie i o konie do kolei poprosi. Ja mu powiem, że mam trochę oszczędności swoich, że wuj Hieronim na wszelki wypadek zostawił. Kłamać będę.
— Niech ci Bóg dopomaga, panno Anielo, ratuj ojca, bo inaczej źle będzie i z nim i z tobą.
Uścisnął ją za rękę i wyszedł.
W godzinę później Anielcia zapukała do drzwi gabinetu ojca
— Czy można? — spytała.
— Chodź, chodź, moje dziecko, właśnie myślałem o tobie.

(Dalszy ciąg nastąpi.)