Kaliński mówił to z miną bardzo dobroduszną, a Winterblum, obserwujący go bacznie, nie dostrzegł ani śladu zakłopotania na jego twarzy.
— No, panie Kaliński — rzekł pan Hieronim — zapewne chce pan udać się na spoczynek. Dziękuję za łaskawe objaśnienie i przepraszam najmocniej, żem pana fatygował.
— Nic to nie szkodzi, bo ja również miałem do pana interes i rad będę załatwić go za jedną drogą.
— Proszę pana; o cóż to idzie?
— Widzi pan, ja odjechać muszę i to na dość długo, na jakieś dwa, a może i na trzy tygodnie.
— Czy także do Galicyi?
— O! w inną zupełnie stronę. Doniesiono mi, że spadła na mnie sukcesyjka. Jest-to drobiazg, tysiąc rubli, ale rozumie pan, że dla biednego oficyalisty ma to swoje znaczenie. Otóż proszę o urlop.
— Kiedyż pan ma zamiar wyjechać?
— Jutro, może pojutrze. Naturalnie, że im prędzej, tem lepiej. Ja bałamucić nie będę, załatwię się, o ile możność pozwoli, jak najprędzej.
— Ha, skoro sukcesya, niechże pan jedzie... życzę, abyś ją pan wywindykował bez trudności.
Kaliński skłonił się i wyszedł.
— I cóż myślisz o tym niedźwiedziu? — zapytał pan Hieronim, — czy wierzysz temu co opowiada?
— Nie wiem. Jeżeli jednak kłamie, to, przyznam się, bardzo zręcznie. Opowiadanie jego ma wszelkie pozory prawdy.
— Wierz mu!
— O, zaraz wierzyć! Ja nie jestem tak łatwowierny, jak ci się zdaje, ale w tym razie dowodów rzeczywistego kłamstwa nie mam. Mogę przypuszczać, mogę podejrzywać.
— No, kochany Mieciu, to ja ci powiem, co myślę. On nam nie powiedział ani jednego wyrazu prawdy. On doskonale wie, dokąd się Ludwik udał, on mu w tem dopomógł, on nie otrzymał żadnej sukcesyi i wcale nie po nią jedzie... i on w ostatecznym rezultacie przystawi nam takiego stołka, co się nazywa... a to wszystko z twojej winy.
— Z mojej?
— Spodziewam się, że nie z mojej. Ja miałem plany dobre. Okoliczności postawiły cię na mej drodze. Pokrzyżowałeś mi je.
— W każdym razie nie z twoją krzywdą i nie bez twego udziału.
— Tak, ale należało trzymać się jednego. Celem naszym były pieniądze i gdyby nie twoja głupota, to prędzej czy później doszlibyśmy do rezultatu. Ludwik ufał ci bardziej, niż mnie... bylibyśmy sprzedali las, pozaciągali pożyczki i drapnęli w świat używać owoców swej pracy... ale tobie mało było pieniędzy, zachciałeś miéć jeszcze śliczną żonę.
— Alboż mi nie wolno się żenić?
— Nonsensa mówisz. Jesteś niemłody i brzydki jak nieszczęście.
— O, tylko bardzo proszę!
— No, więc zwracam honor, jesteś piękny, jak młody krokodyl... i z tą fizyognomią płaza wdzięczyłeś się do szesnastoletniej dziewczynki. Rzecz prosta, że cię znienawidziła i zrobiłeś sobie z niej śmiertelnego wroga.
— Cóż mi ona może uczynić?
Strona:Klemens Junosza - Leśniczy.djvu/71
Ta strona została skorygowana.