Strona:Klemens Junosza - Leśniczy.djvu/74

Ta strona została skorygowana.

ruchach swojego nieprzyjaciela. To jedyna droga, innej nie widzę.
Winterblum tarł blade czoło rękami, chodził niespokojnie po izbie, mierzył ją wzdłuż i wszerz, przygryzał wargi, nareszcie zatrzymał się przed panem Hieronimem i rzekł:
— Masz słuszność, obmyśliłeś dobrze i tak też trzeba zrobić. A masz-że człowieka, któremu możnaby zupełnie zaufać?
— Mam, o to bądź spokojny; nietylko takiego niedźwiedzia jak Kaliński, ale najprzebieglejszego lisa wytropi, bo sam jest chytry jak lis. Jest-to Żydek, niejednokrotnie używałem go do różnych czynności, do których potrzeba dużo sprytu, i zawsze wywiązywał się dobrze... Mam nadzieję, że i teraz nie zawiedzie. Ty radziłeś zpoczątku, żeby Kalińskiego zatrzymać, a ja powiadam wprost przeciwnie, że choćby nie miał nawet zamiaru wyjazdu, to go pod jakimkolwiekbądź pozorem wyprawić należało.
— Wyprawić?
— A tak... tak... nieobecność jego dla nas konieczna. Niewiadomo kiedy Ludwik powróci, a tymczasem... tymczasem ja jestem plenipotentem, a ty kapitalistą. Korzystajmy więc z czasu i urządzajmy tranzakcyą. Aha! trafiłem ci nareszcie do przekonania?
— Każdy głos rozsądny do mego przekonania trafia; wiesz, że mam taką naturę.
— Wiem, wiem.
Obadwaj przyjaciele uznali, że trzeba odpocząć, przespać się, sił nabrać, ale sen długo, długo nie sklejał im powiek.
Pan Hieronim przewracał się na łóżku, wzdychał; tamten drugi zaś oddał się bardzo przykrym myślom. Ciągle miał przed oczami Anielcię, wydawała mu się ona jak ptaszek, to znów jak motyl, a zawsze ze skrzydłami. On czaił się do niej, pełzał, podkradał się i gdy zdało mu się, że już, już ma ją pochwycić, frunęła. Wyciągał ręce przed siebie i ogarniała go bezsilna rozpacz. Usiłował nie myśléć o tem, ale myśl niesforna, nieposłuszna, bez ustanku wracała, coraz nowe, a coraz przykrzejsze roztaczając przed nim obrazy. Byli w nich niewidomy ojciec, Kaliński i nienawistny student, wszyscy trzej groźni, nieubłagani a silni. Czemuż nie posiada dość siły, ażeby ich zniweczyć, w proch zetrzéć, unicestwić? Niby to sen, a nie sen; niby jawa, a przecież nie jawa. Coś pośredniego pomiędzy rzeczywistością a marzeniem, stan nieznośny, okropny...
Jest-to rodzaj czyśca, w którym człowiek męczy się i szarpie z widziadłami, marami niedościgłemi, i czuje przytem swoję niemoc i bezsilność. Winterblum czuł się niesłychanie zmęczonym tą walką i na ranem usnął wyczerpany z sił i obudził się dopiero koło południa.
Pan Hieronim, jak zwykle, wcześnie wstał i zaraz udał się na folwark w przekonaniu, że Kalińskiego tam spotka. Jakoż nie zawiódł się.
— Panie kochany — rzekł, podając mu rękę, — właśnie przyszło mi na myśl, żebyś pan konie wziął wyjazdowe. Obecnie nie mają co robić. Niechby się trochę przeleciały, a panu byłoby wygodniej.
— Dziękuję panu — odrzekł Kaliński — na co? Mam swego konika i wózek... chłopiec mnie do stacyi odwiezie, a ztamtąd koleją żelazną.
— Wygodniejby panu było.
— Ja przyzwyczajony... Zresztą jeżeli takie jest pańskie życzenie, mogę konie wziąć.
— Tak, to rozumiem. Nie jesteś pan młodzik już, a bądźcobądź jazda wózkiem męczy.