odeszli, nie żałujmy, więcej tu oni złego aniżeli dobrego zrobili, korzystali z kalectwa pana Ludwika. Mniejsza o nich; niech idą dokąd chcą, byle już do nas nie wracali. Czy nie miała pani listu z Warszawy?
— Z Warszawy? od kogóżby, panie, nikogo tam nie znam.
— Od panny Anieli.
— Przecież ona z ojcem w Galicyi jest u krewnych.
— Nie, pani, są oboje w Warszawie. Musieliśmy to trzymać w sekrecie z obawy, aby tamci panowie zamiarów naszych nie sparaliżowali. Teraz, gdy ich już niema, nie widzę potrzeby taić prawdy przed panią dobrodziejką.
— Więc Anielcia z ojcem w Warszawie?
— Tak jest, proszę pani, pojechali tam z nadzieją, że się pan Ludwik wyleczy.
— Co pan mówisz?!
— Z nadzieją pojechali, z czem wrócą, nie wiem.
— Boże... Boże! oby się nie zawiedli!
Nazajutrz telegram przyniósł wiadomość, że się nadzieje ziściły.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |