czas szybko ubiega, że już rosa na kwiaty a cienie na ziemię zapadły.
Dobrze już o zmierzchu przyjechał pan Stefan. Ciotka nie powróciła jeszcze z folwarku, Mania zaś usłyszawszy turkot bryczki, sprzątnęła co żywo robótkę i pobiegła do swego pokoju, aby jakiś szczegół toalety poprawić.
Stefan, nie znalazłszy nikogo w pierwszym pokoju, wszedł do saloniku, skąd drzwi właśnie prowadziły na ogród. Stanął w tych drzwiach i dostrzegł smukłą postać Celinki, wychodzącej z alei głównej na uliczkę, która biegła wśród szerokiego trawnika.
Rudzki poszedł szybko na spotkanie swej narzeczonej. Celinka ujrzawszy go niespodzianie przed sobą, wydała lekki okrzyk, w którym wszakże więcej było radości niż przerażenia — i podała mu rączkę na powitanie.
— Jak to dobrze, żeś pan przyjechał, panie Stefanie, marzyłam właśnie o tem, żeby pana zobaczyć.
— Serdecznie dziękuję. Mógłby kto myśleć nawet, że przeczułem pani życzenie i że wiedziony jakiemś natchnieniem, przybyłem tu na skrzydłach wiatru...
— Jakby to dobrze było, żeby myśli życzwych osób przeczuciem odgadywać można.
— Niestety, panno Celino, nie doszliśmy jeszcze do tej doskonałości. Wolno nam marzyć trochę, wolno kochać, ale odgadywać myśli nie sposób. I mnie dziś nie przyniosły poetyczne skrzydła wiatru, lecz najprozaiczniejsze konie, nie przywiodło przeczucie, ale raczej... uczucie, chęć zobaczenia pani.
— Przecież, że raz to uczucie chociaż na moją korzyść przemówiło — jużeśmy nie widziały pana blisko tydzień!
— Usprawiedliwię się.
— Nie, nie ma usprawiedliwienia — trzeba pamiętać o życzliwych, bo inaczej źle będzie... ale porzućmy tę sprzeczkę, panie Stefanie, nie
Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.