Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie mów tak, pani — rzekł Stefan z mocą — są różne uczucia. Twoja czysta i piękna dusza we wszystkiem chce widzieć szlachetne, idealne pobudki. Sama dobra i zacna, chcesz widzieć wszystko i wszystkich w jasnych i świetlanych barwach, grzązkie trzęsawisko wodnymi mchami porosłe, gotowa jesteś brać za piękną łąkę, fosforyczny blask próchna za światło...
— Ja ciebie nie rozumiem, Stefanie — szepnęła Celinka.
— Wierzę temu. Biała gołąbka nie zna życia płazów, kryjących się w mroku; oko jej nie śledzi nocnych wędrówek sów i puszczyków. Ty znasz piękniejsze, podnioślejsze strony życia, a nie masz wyobrażenia o tych odmętach brudnych, jakie ono w sobie zawiera...
— Zagadkami pan mówisz.
— Szczęśliwy ten, dla kogo ciemne strony życia pozostaną na zawsze nierozwiązaną zagadką... ale zresztą chociażbym się nie uciekał do omówień, nie zrozumiałabyś mnie pani.
— Niech i tak będzie. Już nie badam, nie pytam, nie chcę wiedzieć o przyczynie. Widzę tylko, że brat mój jest... jest... nie wiem jakiego wyrazu mam użyć.
— Szalony — odpowiedział Stefan.
— Nie — dla mnie on nieszczęśliwy przedewszystkiem i pragnęłabym go ratować. Ale cóż mogę ja, biedna wiejska dziewczyna! Panie Stefanie, cała moja nadzieja w tobie. Podźwignij go, podaj mu dłoń przyjazną...
— Pragnąłbym szczerze.