— Tak, tylko że widzisz, mój dziadowina kulawy jest; jak go poszlę do organisty, albo na wikarjat, co przecież tak bliziutko, to idzie, powiadam ci idzie, że aż się przykrzy czekać. No, ale co tam! dogoniłem pana i chodźmy. Tak teraz trudno pana upolować na chwilkę pogawędki, na partyjkę, chowasz się, o starych przyjaciołach zapominasz — źle, źle, mój regencie.
— Niezawsze mam czas.
— Prawda, ale przecież choć niekiedy. Z kimże my starzy żyć będziemy, jeżeli nie w swojem kółku, nie ze sobą? To, co się przy nas wychowało i wzrosło, jest nam jakieś obce, nie swoje. Często zamyślam się nad tem i nie wiem, czy myśmy już tak zestarzeli się i zgrzybieli, że zrozumieć ich nie możemy, czy co?
— Nie, kanoniku dobrodzieju, oni się zestarzeli za prędko, a myśmy odmłodnieli na starość.
— Nie żartuj!
— Jakżeż? ja mam kopę lat i pędzę jak zając, kanonik stary jesteś, a jednak chwytasz tabakierkę, chustkę i laskę i gonisz za mną jak drugi zając. A dla czego gonisz? bo zobaczyłeś przyjaciela, z którym chcesz pogawędzić, pogwarzyć, do którego, jednem słowem, ciągnie cię serce.
— No, tak, tak jest, rzeczywiście serce — prawdę powiedziałeś, kochany regencie, szczerą prawdę.
Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.