Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

na noc do gniazda, a mrok wieczorny powoli i nieznacznie zaczął się rozpościerać nad ziemią.
Z ponad łąk i moczarów podnosiły się mgły blade i snuły się jak olbrzymie pasma jakiejś delikatnej, niepochwytnej przędzy. Ta przędza jedwabista, lekka, otulała wierzby płaczące i krzaki olszyny rozrzucone po łąkach.
W powietrzu było cicho, spokojnie; gwiazdki zaczynały się pokazywać na niebie, a od czasu do czasu w stronie wschodu migotały błyskawice bez grzmotów, zapowiadające pogodę.
— Dobrze żeśmy poszli pieszo — rzekł regent — taki wieczór prześliczny.
— I ja nie żałuję tego... zresztą my młodzi — rzekł z uśmiechem kanonik — powinniśmy często oglądać piękności przyrody i pilnie się w nie wpatrywać.
— Dla czego? — zapytał regent.
— Bo któż zgadnie, jak długo jeszcze będzie nam je wolno podziwiać?
— Coś mi to brzmi jak „memento mori“, kanoniku...
— Pomimowoli czasem takie myśli przychodzą.
— Słusznie — i o tej nieuniknionej konieczności człowiek myśleć powinien — ot świeży przykład Zakrzewski!
— Odżałować go nie mogę, powiadam ci regencie, ciągle mi stoi na myśli... tembardziej oto, że i synek jakoś... przyleciał, zakręcił się i zniknął jak kamfora; słyszę, że buja sobie gdzieś po świecie i trwoni grosz ojcowski... Źle, źle, nieboszczyk pracował, oszczędzał, zbierał grosz do grosza, a tu oto fiut! jak z bicza strzelił, syneczek galop z tem się załatwi...
— Niestety! już się zaczyna załatwiać... Właśnie dziś rządca z Karczówki był u mnie, historje się tam dzieją!
— Co? co? powiedzże mi regencie, proszę.