Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

kiwał się, drzemiąc na koźle, konie oganiały się uprzykrzonym muchom i komarom.
Ksiądz z kwadrans czasu w oficynie zabawił. Poczem pan Kajetan przeprowadził go do drzwi dworku, a konie do stajni odesłał.
Celinka ujrzawszy gościa, na ganek wybiegła.
Wysoka, wysmukła, w czarnej sukni żałobnej, szerokiemi, krepą pokrytemi taśmami obszytej, z włosami splecionymi w dwa grube warkocze, z bladą twarzyczką i załzawionemi oczami, dziewczę to wyglądało jak uosobienie smutku.
Powitawszy księdza, wprowadziła go do pokoju, najwygodniejszy fotel podsunęła.
— Jakoś mi smutna jesteś, panieneczko moja — rzekł ksiądz — ale nie poddawaj się temu. Ten, który nas zasmucił, pocieszyć potrafi.
— Ja też, księże kanoniku, smutki moje z rezygnacją znoszę... Nie sarkam.
— Oho! smutki! zaraz smutki! ja tylko o jednym twoim smutku wiem dopiero. Ojca poczciwego straciłaś... ale taka była wola Boża. On, stary, poszedł na spoczynek, poszedł tam, dokąd nas wszystkich kiedyś powołają, ale tobie, dziecko moje, dopiero się życie zaczyna. Czegóż więc masz płakać i narzekać? Wszak nie zaznałaś jeszcze w życiu nic złego, a nawet po prawdzie, to i życia nie znasz wcale.
— Nie będę jednak skryta — przyznaję, że jestem ciągle smutna... płaczę nieraz, choć sama nie wiem czego... jakieś przeczucia przykre...
— Śmiej się z tego, Celinko, cóż to ty nie chrześcianka jesteś, żebyś w jakie przeczucia wierzyć miała?