Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie wierzę... a jednak...
Odpędź to od siebie precz, o czem innem myśl raczej. Wszakże za mąż wychodzisz niedługo.
— Tak jest — odrzekła — wychodzę.
— Winszuję ci, kochaneczko, winszuję wyboru. Chłopak dobry, poczciwy. Otóż to, gdyby twój ojciec nieboszczyk żył jeszcze, pobłogosławiłby ten związek serdecznie. Po jego myśli to jest. A gdzież jest teraz ten twój kawaler? pojechał, jak słyszę.
— Pojechał, księże kanoniku — do Stasia, o którego jesteśmy niespokojne.
— A to dobrze, to bardzo dobrze, to mu się chwali, kochana Celinko. Tak, pojechał, więc teraz już rozumiem twój smutek. Do kawalera asińdzce dobrodziejce tęskno...
— Ależ, zapewniam księdza kanonika...
— Nie zapewniaj, duszko, bo znam ja was dobrze, wszystkieście takie. Niejedna z was to i przy ślubie niby to płacze, a jednem okiem uśmiecha się do niego. Znam ja was, moje panny, znam dobrze...
— Cóż robić? gdybyśmy nawet były takiemi, jak ksiądz kanonik powiada, to...
— No, to... panie dobrodzieju, niech wszystkie będą takie jak ty, poczciwe, dobre dziewczęta.
W tej chwili światło wniesiono i pani Karwacka wraz z Manią weszły do pokoju.
— Witamy, witamy! — mówiła pani Karwacka — szkoda tylko, że tak rzadko mamy tę miłą sposobność.
— Wybaczyć należy staremu. — Już to teraz nie mogę ja, jak to dawniej bywało, często