bo jak nieborak uśnie, to mu nad uszami z armat strzelać można.
— Niech ksiądz dobrodziej będzie spokojny, już ja go obudzę.
— No mniejsza zresztą o niego.
— W ostatnim razie — rzekła Mania — możemy księdza kanonika naszemi końmi odesłać.
— O, co to, to już nie! moja panno, za żadne skarby. Szkoda mi moich starych kości na potłuczenie.
— Zkądżeż? przecież my jeździmy.
— Co tam, choćbyś spadła z bryczki, to odskoczysz jak piłka i nic ci nie będzie, a ja, grat, potłukłbym się na nic. Już to najlepiej mnie moje szkapy dowiozą, niezbyt spiesznie, ale równo, kłusikiem do samego domu przed wrota zajadą i zarżą, żeby im bramę otworzono. Mądre koniska, już mi ośmnaście lat służą i jeszcze nigdy wypadku nie miałem, tembardziej, że mój Maciek w nocy nic nie widzi.
— I ksiądz kanonik trzyma go za stangreta?
— A ma się rozumieć, moja pani dobrodziejko, taki do nocnej jazdy najlepszy, bo koniom nie przeszkadza.
— Nie rozumiem — rzekł pan Kajetan.
— Jednak tak jest. Maciek spi na koźle, ja sobie dumam i pacierze odmawiam, a koniska spieszą do domu tymczasem — mają one swój rozum, znają drogę, dla tego też nigdy wypadku nie miałem. A przecież nieraz wypadnie w nocy po psich drogach różnych, do chorego pojechać. Więc też Maniu, nie częstuj mnie swoim ekwipażem, bo dla mnie mój najwygodniejszy jest i najbezpieczniejszy.
Pani Karwacka tymczasem odkorkowała butelkę i w piękne, kryształowe kieliszki wina nalała.
— Księże kanoniku — rzekła — panie Kajetanie, proszę bardzo...
Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.