Nareszcie z wieżyczki kościelnej odezwał się dzwonek. Była to godzina 6, w miasteczku już wstawać zaczęto.
Z bocznych uliczek wysuwali się mieszczanie, w granatowych długich kapotach, wysokich czapkach rogatych, oraz mieszczki, w kraciastych chustkach na głowach. Dobrzy ci ludzie spieszyli do kościoła, aby dzień od chwały Bożej rozpocząć.
Pan Kajetan podążył za nimi.
Kościołek stał na uboczu, otoczony dokoła drzewami staremi. Wnętrze jego było skromne, ubogie, lecz utrzymany czyściutko. Wprawdzie złocenia na ołtarzach straciły już dawną świetność, organ staroświecki nie zawsze był posłuszny twardym palcom kościelnego wirtuoza — ale ludzie modlili się w tym kościółku szczerze i gorąco, przechodzili tam wypłakać się w niedoli, szukać pociechy w żalu i zwątpieniu...
Gdy pan Kajetan do kościółka wchodził, u drzwi zakrystji dał się słyszeć dzwonek i ksiądz mszę odprawiać rozpoczął.
Osób znajdowało się niewiele, kościół więc obszerniejszym, wielkim niemal się wydawał.
Przez okna wpadały gęste snopy promieni słonecznych i oświetlały obraz aureolą jakąś, ślizgały się po kolorowych szybach, po gzemsach i rzeźbionych ramach obrazów i padały na poważną, siwą głowę kanonika.
Msza skończyła się już, a pan Kajetan za-
Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.