topiony w modlitwie siedział jeszcze w ławce. Ludzie zaczynali się rozchodzić; kulawy dziad kościelny zbliżył się do pana Kajetana i trącając go delikatnie w ramię, rzekł:
— Proszę wielmożnego pana, ksiądz kanonik prosi, żeby pan do niego na plebanję przyszedł.
Pan Kajetan pospieszył na wezwanie.
Ksiądz oczekiwał na niego na ganku.
— Witajcie, panie Kajetanie — rzekł — witajcie... aż musiałem posyłać po was, bo co prawda niespokojny jestem. Pan o tej porze w miasteczku? to rzecz szczególna, cóż to wypędziło was z domu?
— Bieda wypędziła, księże kanoniku, kłopot...
— Masz tobie! chodźżeż-no do stancji, opowiedz — no i kawy się napij, boś pewnie w nocy z domu wyjechał?
— Naturalnie, że w nocy, a tu oto od wschodu słońca stoję, konie popasam.
— No chodźże, chodź do stancji — rzekł otwierając drzwi szeroko.
Gdy weszli, przyniesiono wnet kawę, a pan Kajetan zaczął o kłopotach swoich i celu podróży opowiadać.
Ksiądz wysłuchawszy długiej relacji pana Kajetana, ręce załamał.
— Być że to może?! — zawołał — czy was podobieństwo litery nie myli?
— Mnie coś szepcze, że nie — rzekł pan Kajetan.
— Ha! może... może... półgłówków dużo na świecie... Oto nieszczęście!... Jedźże bój się Boga, nie zwłócząc, telegrafuj zaraz... nie żałuj koni — spiesz...
W tej chwili wszedł regent.
Ksiądz zdziwiony tą wczesną wizytą, spojrzał pytającym wzrokiem na niego — regent przywitawszy się, rzekł:
Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.