przęganiem owych suchotników-hamanów załatwił.
— Tylko bardzo proszę, panie doktorze — zaprotestował pocztmistrz — co do moich koni, to już moja rzecz, ja pańskim pacjentom żeber nie liczę. Suchotniki! proszę! Cóż pan chcesz, żebym ja na tej lichej poczcie dawał koniom rosół z francuzkiemi kluskami? czy może ryż z cynamonem? To mi się podoba, dalibóg.
Kanonik mitygować zaczął:
— Pijno jegomość miód — rzekł nalewając lampkę — to co doktor mówi, honorowi pańskich koni nie przynosi ujmy... Żartował sobie nic więcej...
Pocztmistrz prosić się nie dał, podniósł do światła lampkę i zdawał się rozkoszować piękną rubinową barwą staroświeckiego napoju, a przez ten czas mruczał pod wąsem.
— Kolorek bo jest... ale co mu djabli do moich koni. Mnie apteka darmo nie daje, żebym mógł chininą konie wzmacniać! przywilejów szczególnych nie posiadam.
Milczenie jakiś czas trwało. Zegar gdakał miarowo, powoli, lampa przysłonięta zieloną umbrelką, rzucała światło niepewne po ścianach gościnnego saloniku plebanji. Ze ścian, tych wychylając się z ram złoconych patrzył obraz ukoronowanego cierniami Chrystusa i surowe czterech ewangelistów postacie, oraz kilka portretów dostojników kościelnych.
Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.