— Więc prawda co w gazecie?
— Najszczersza.
Z piersi Celinki wydobył się okrzyk.
Ciotka uspakajać zaczęła.
— Nie trwórz się Celinko — mówiła — nie taki djabeł straszny jak go malują.
— Ale, cioteczko, czy Staś żyje?
— Żyje, moje dziecko.
— Rana niegroźna?
— Żyć będzie, powróci, nacieszysz się jeszcze tym gagatkiem, nacieszysz — ja tam zawsze powiadam, że co ma wisieć to nie utonie...
— Co ciocia mówi?
— Cóż tam mówić, w depeszy było trzydzieści wyrazów, a wy chcecie żebym wam całe godziny opowiadała. Zresztą na co? Wiadomość dobra, Stasiowi lepiej — oto i wszystko.
— A Stefan? — zapytała nieśmiało Celinka.
— Zobaczysz go za kilka dni może.
Celinka wstała od stołu, żeby ukryć wzruszenie i poszła do otwartego okna. Wychyliła się przez nie, patrzyła na kwiaty, na rosę drgającą jeszcze na trawkach, ale nie widziała ani kwiatów, ani jasnych promieni słonecznych, w których kąpała się ziemia, niedawno przebudzona ze snu.
Jej dusza znajdowała się w tej chwili daleko, bardzo daleko od Karczówki.
Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.