Gdy wreszcie powóz przed ganek zajechał, gdy Stanisław, podtrzymywany przez Stefana i Celinkę, z trudnością wszedł na ganek, pani Karwacka spojrzawszy na jego twarz matowo-bladą, przezroczystą prawie, zapomniała o wymówkach wszelkich i o gderaniu, przywitała siostrzeńca jak rodzona matka i z troskliwością wielką przeprowadziła go do pokoju przeznaczonego dla niego.
Pokój ten był duży, widny, wesoły. Okna wychodziły na ogród, dolatywał przez nie zapach kwiatów i spiew ptasząt świegotliwych, jedyny głos przerywający ciszę.
— Jak tu ładnie, jak dobrze — szeptał osłabiony Stanisław — prawdę mówiłeś Stefanie, że nigdzie nie może być spokojniej i milej, jak w naszych cichych ustroniach.
Chory, zmęczony podróżą, musiał się zaraz położyć, i niebawem też dobroczynny sen skleił mu zaraz powieki.
Wszyscy pocichu opuścili pokój. Pani Karwacka pobiegła do kuchni, Mania wymknęła się do ogrodu, aby świeży bukiet ułożyć i choremu do pokoju go zanieść. Stefan zaś z Celinką zostali sami.
Mieli sobie do powiedzenia tak wiele i może dla tego milczeli.
Pierwsza odezwała się Celinka.
— Panie Stefanie — rzekła — przedewszystkiem dziękuję, dziękuję ci serdecznie za wszystko, coś zrobił dla niego. Niech ci Bóg zapłaci.
To mówiąc wyciągnęła do narzeczonego rękę, którą ten z zapałem ucałował.
Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.