Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

spojrzeć nie mogę.
— Kiedyż ojciec skończył — zapytał cicho Stanisław.
— W piątek paniczu najdroższy, w piątek nad samem ranem... ja zaraz miarkowałam, że tak będzie, bo psy wyli z wieczora i jakoś wiatr precz w okna kołatał... I tak się o to nieszczęście stało. Płacz się w pokoju wielgi zrobił, ja lecę co takiego? a tu naszego pana już nie ma! Zara Józef z panem rządcą pojechał do miasta, fornale listy do państwa rozwozili, a tu się sądny dzień u nas dział... taki płacz żal, że opowiedzieć trudno.
Pan Stanisław słuchał w milczeniu; ośmielona tem Wojciechowa nie przestawała mówić.
— Mieli w niedzielę pana do kościoła wywozić, ale się panienki panicza spodziewały, więc jeszcze do poniedziałku wieczór pan stojał w niebieskim pokoju, świeców z kościoła przynieśli, kwiatami obstawili... tymczasem panicza widać nie było, tak w poniedziałek pod wieczór wyprowadzili ciało.
— Za późno mnie doszła wiadomość.
— Ja też gadałam do pani Karwackiej, niby na to mówiąc do paniczowej cioci, że choć zła wiadomość zawdy prędko doleci, ale panicz podobno aż gdzieś za morzem siedział, u Niemców, tyli śtuk drogi. Więc powiadam pismo nie ptak, jeno tyż na koniach jedzie, a pani Karwacka mówi, że jakoś tam chodzi po drucie, ale i drut śkaradnie długi musi być, żeby aż do Niemców dostał. Powiedzieli mi, żem głupia, ale na moje wyszło, panicza nie było i nie było i żadne druty nie pomogli na to.
Stanisław zamyślił się smutnie.
— Oj! paniczu, paniczu — mówiła dalej Wojciechowa — pochowaliśmy kochanego paniska wszyscy, każdy mu garść ziemi na trumnę rzucił. Księży było ośmiu i panowie wszystkie z całej okolicy i narodu prostego moc. Kto jeno żył, to poszedł, tylo się dzieci poostawały w