Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

chałupach... a dopiera jak ksiądz kanonik przemówił, to się zrobił taki płacz i lament, że nie zapomnę do śmierci. Eh! i wspominać przykro, proszę panicza, bo się znowu zara na płacz człowiekowi zbiera.
To mówiąc, Wojciechowa łzy fartuchem ocierać zaczęła; jednocześnie zaś dwie panienki czarno ubrane do pokoju wbiegły i z okrzykiem rzuciły się bratu na szyję.
— Stasiu! Stasieczku jedyny! — mówiła młodsza łkając — ty już nas nigdy nie opuścisz? Ty nam ojca zastąpisz.
— Pocieszysz nas w smutku i zmartwieniu — dodała ciszej druga. — Myśmy cię tak oczekiwały, liczyłyśmy minuty, sądziłyśmy, żeś może chory i śmiertelna trwoga nas ogarniała. Płakałyśmy, czuwając po nocach, gubiłyśmy się w domysłach. Co się stało? dlaczego nie przybyłeś na pogrzeb?
— Wyjechałem na kilka dni z domu i dopiero wróciwszy zastałem fatalną depeszę? Ale jakaś ty mizerna, Celinko? i ty, Maniu także pobladłaś.
— Cóż dziwnego? przez ostatnie kilka tygodni, przeżyłyśmy tak wiele, tyle zmartwień, tyle trosk; choroba, potem śmierć tak zacnego, tak dobrego ojca... Gdybyś ty się przy nas znajdował, Stasiu.
— Nie moja wina, żem wiadomość odebrał za późno... inaczej nie byłbym was opuścił w takiej chwili.
— Właściwie myśmy tu opuszczone niebyły. Sąsiedzi, poczciwi przyjaciele ojca odwiedzali go w ostatnich chwilach; regent, o ile tylko mógł, czuwał nad nim, jak brat rodzony... co dwa dni przyjeżdżał. Nasz poczciwy rządca dawał nieboszczykowi i nam dowody największej życzliwości, a pan Stefan także codzień tu bywał.