Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.

Rządca uśmiechnął się nieznacznie.
— W złym humorze dziś jakoś pani Karwacka dobrodziejka — rzekł spoglądając na Manię.
— Zwykła rzecz — odrzekła. — Ciocia jest najszlachetniejsza kobieta, ale ma czasem swoje... Jestem pewna, że jak się wyzłości, to później sama się rzuci Stasiowi na szyję.
— Charakter prędki — wtrąciła cicho Celinka. — Panie Kajetanie, czy mogę panu nalać szklankę kawy?
— Dziękuję pani, już mi tam w domu moja babina zapewne przygotowała śniadanie, ale ponieważ mi powiedziano, że pan Stanisław przyjechał, przyszedłem więc powitać go, no — i rozmówić się co tam dalej będzie.
— Jakto co będzie?
— To jest egoistyczne pytanie, proszę pani.
— Nie rozumiem.
— Rzecz prosta: nowi słudzy, nowy pan, nowy ład.
— I pan chciałby nas opuścić?
Uśmiechnął się stary.
— Nie, panno Marjo, nie opuszcza się tak łatwo kątów, w których człowiek dwadzieścia kilka lat przebył, gdzie zestarzał się już i posiwiał, ale jak wypadnie, to trudna rada.
— Otóż nie wypadnie — rzekła rezolutnie Mania.
— Dla czego?
— Bo ja ztąd pana nie puszczę!
— Nie puści mnie pani?
— A naturalnie, że nie. Przecież pan tyle lat u nas...