Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/36

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy już wjedżali w sam rynek, stangret obejrzał się na swego pana i zapytał gdzie ma zajechać.
— Jedź do regenta — odpowiedział Stanisław.
Na widok przybyłego ekwipażu żydzi grupami zatrzymywali się w brudnych uliczkach, wychylali się ze sklepów a nawet z lufcika kancelarji pocztowej ukazała się twarz rudawa i faworytki pana pocztmistrza.
Żydzi rokowali sobie, że młody »purec« będzie daleko łatwiejszy do interesów niż ojciec i chcieli korzystać ze sposobności, aby zboże zaraz kupić, a może kawalek lasu wytargować. Pocztmistrz ciekawy był, komu też przybyły pierwszą wizytę złoży, ale nie mogąc dobrze widzieć przez lufcik, porzucił interesantów i robotę — i z piórem za uchem zatkniętem na ganek wyskoczył.
Regent mieszkał we własnym domu, przy końcu pryncypalnej ulicy. Domek to był dość niski, drewniany, z ogródkiem wysokiemi sztachetami otoczonym. Było tam bardzo schludnie i czyściutko, przed oknami rosły grządki kwiatów pospolitych wprawdzie, ale pomimo to pięknych i miłe sprawiających wrażenie. W jednej połowie domu, większej nieco, były w oknach firanki i kwiaty, w drugiej rolety płócienne. W pierwszej było mieszkanie, w drugiej kancelarja.
Zakrzewski, wyskoczywszy z powoziku, wszedł do kancelarji. Była to stancja dosyć brudna — na środku jej stał stół zielonem suknem okryty, przy stole młody jakiś człowiek zamaszyście pisał. Kilku żydów w kącie szwargotało półgłosem, a na ławeczce pod oknem siedział biednie ubrany człowieczek niewielkiego wzrostu, z nosem jak pomidor czerwonym i bezmyślnie przypatrywał się muchom, łażącym po ścianie. Jegomość ów był generalnym świadkiem do aktów, chodził na posyłki, jednem słowem, jak sam opowiadał, „wisiał“ przy kancelarji.