Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

sty, ciemny. Ubrany czarno, elegancko, lecz i skromnie zarazem, młody człowiek wyglądał bardzo poważnie.
Zbliżywszy się do panien, podał rękę Mani, która siedziała z brzegu na ławeczce, a potem ujął drobną rączkę Celinki i do ust przycisnął.
Celinka chętnie pozostawiła rączkę w dłoni gościa i podniósłszy na niego swe duże, modre oczy, odpowiedziała mu wejrzeniem długiem i wymowniejszem nad cały szereg słów pieszczonych.
Mania przywitała pana Stefana uśmiechem.
— Panie Stefanie — rzekła, paluszkami drobnemi mu grożąc — mamy do pana pretensję.
— Do mnie? cóżem paniom za krzywdę wyrządził?
— Wielką nawet, tak się nie godzi, mój panie.
— Co? jak? nic a nic nie rozumiem.
— Rozkochał pan w sobie jedną, bardzo dla nas drogą osobę.
Celinka zarumieniła się mocno.
— Kogoż to, panno Marjo, spotkało takie nieszczęście?
— Nie pytaj pan, bo sam wiesz dobrze. Bądź co bądź to grzech, żeby nam biednym sierotom odbierać serce jedynej opiekunki, jaka nam po utracie rodziców pozostała.
— Kogoż pani ma na myśli? bo ja o niczem nie wiem.
— Tak, tak, nie wie pan, niewiniątko udaje! Ciocia Karwacka zakochała się w panu i...
— Ależ, Maniu — spytała z uśmiechem Celinka — zkąd ci to przyszło do głowy?
— Sądzisz, że zrywając kwiaty, nie słyszałam waszej rozmowy z ciocią. Któż to pierwszy, jeśl nie ona, rozpoznał ekwipaż pana Ste-