krewnych swego wierzyciela, których liczba coś do trzydziestu dochodziła.
Rozmowa urwała się nagle. Doktor bębnił palcami po szybie, ksiądz na zegar spoglądał, a regent palił powoli cygaro, myśląc o tem kto lepszy? czy ten co drugim daje, czy taki co nic nikomu nie zabiera.
Noc była księżycowa, jasna. Przez okno ubogiej plebanji można było dostrzedz tuż obok stojący murowany kościółek i miasteczko, w którem gdzieniegdzie jeszcze światła jaśniały.
Godzina była późna, gdyż stary zegar z kukułką, jedenastą wskazywał. Na stoliku leżały rozrzucone karty, świadczące, że panowie tylko co pulkę skończyli.
Ksiądz z krzesła wstał, zdjął klucze ze ściany i zaczął szafkę otwierać.
— Czegoż znów kanonik szuka? — zapytał regent.
— Ha, jest tam napoczęta butelczyna miodu, nie zawadziłoby na noc po lampeczce. Miodek swój, pszczółki poczciwe zrobiły...
W tej chwili w cichem, uśpionem miasteczku, rozległ się przeraźliwy dźwięk trąbki pocztowej i turkot kół po nierównym bruku.
Pocztylion, widocznie jeszcze w zawodzie swoim nowicjusz, całą siłą płuc wydmuchiwał z tego skarbowego instrumentu, tak strasznie chrapliwe dźwięki, że aż się wszystkie delikatne dzieci żydowskie pobudziły w miasteczku i głośnym lamentem wtórowały pocztowemu wirtuozowi.
— Co to jest — spytał regent powstając z krzesła.
Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/7
Ta strona została uwierzytelniona.