Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

Stanisław odpowiedzieć nie zdążył, gdyż do ogrodu Mania z Celinką weszły i zbliżyły się do rozmawiających.
— Aż tu przyszłyśmy panów szukać — rzekła Mania — porzuciliście nas niegodziwie, a ciocia się także w swoim pokoiku zamknęła.
— Cóż to cioci? — zapytał Stanisław.
— Migrena, ból głowy podobno, nie mogłam się nawet dopytać — rzekła Celinka — chciałam cioci co przynieść, posłużyć, odpowiedziała, że tylko spokoju potrzebuje. Odeszłyśmy więc z Manią, aby panów do naszego towarzystwa zaprosić.
— Nie, Celinko, nie zapraszajmy ich do siebie, lecz raczej zaprośmy się do nich i pochodźmy trochę po ogrodzie. Jest prześliczny wieczór. Ulubieniec Celinki, blady księżyc, świeci przecudownie, słowiki wprawdzie nie spiewają, ale natomiast wspaniale skrzeczą żaby. Wyobrażam sobie, mój Stasiu, żeś zagranicą nigdy takiego chóru nie słyszał, bo może nawet nie wiesz o tem, że nigdzie na świecie żaby nie huczą i nie rechoczą piękniej niż w Karczówce. To są fenomenalne stworzenia, a miły ich głosik ma pewną szczególną właściwość...
— Jakąż to właściwość przypisujesz Maniu naszym żabom a raczej ich głosowi? — zapytała Celinka.
— Szczególną i niewytłómaczoną... bo skoro tylko wieczór zapandnie, wszystkie zwracają głowę w stronę Dębowej i ze wszystkich błot, rowów, bagienek, jeziorek, spiewają donośnie: ko-cham! ko-cham! z początku powoli, miarowo, a później w tempie coraz żywszem, sko-