Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

bie popasał.
— Dla czego?
— Pogawędzimy chwilę i zaraz do domu wracać muszę...
— Czegóż się tak spieszysz?
— Kłopotów mam po uszy i wybieram się w drogę.
— Dokądże to?
— Zagranicę, na dwa, trzy tygodnie najwyżej.
— Nie wiem, co cię tam powołuje, ale według mego zdania czas wyjazdu nie jest wybrany fortunnie. Sianokos, żniwa za pasem, obecność gospodarza w folwarku jest konieczną, niezbędną.
— Mój Stefanie, według waszych poglądów to tak, według mnie inaczej. Nie mam najmniejszej inklinacji do tych waszych żniw i sianokosów... otwarcie ci to wypowiadam.
— Nie, to niepodobieństwo! żartujesz chyba Stanisławie.
— Mówię najzupełniej serjo. Do wszystkiego gust i zamiłowanie mieć potrzeba, ja tego zamiłowania nie mam.
— Dziwnie mi brzmią twoje słowa, Stanisławie. Jak to? ty syn rolnika i tak zamiłowanego gospodarza nie masz upodobania w najpiękniejszej, najszlachetniejszej pracy, jaką człowiek podejmować może. Ty nie lubisz rolnictwa, nie entuzjazmuje, nie zachwyca cię ono? Wskaż mi jakąkolwiek pracę, jakikolwiek zawód, któryby posiadał więcej powabu, więcej uroku?
— Ślepy na te uroki jestem, a to co wy nazywacie poezją, wydaje mi się najzwyczajniejszą i najmniej ciekawą prozą. Bo doprawdy nie wiem, czem się tu zachwycać? Czy chłopem, który, korzystając z fałszywie pojętego prawa służebności, pragnie się wedrzeć w twój las i wyrąbać najpiękniejsze drzewa? czy ekonom, który cię okrada w spichrzu i w stodołe? czy wreszcie temi licznemi furami nawozu, które