lekich odstępach od siebie stojące.
Po za lasem, na lewo od gościńca, rozciągało się wielkie szerokie jezioro, jak ogromna tarcza srebrna, migotliwa, ruchoma, drżąca, mieniąca się od blasków księżycowych, niby olbrzymi opal licznemi barwami świecący. Wiatr marszczył cokolwiek powierzchnię wody, a pasy księżycowego światła drżały na fali poruszającej się leniwo.
Z prawej strony gościńca, drożyna przez pola do Karczówki wiodła. Na wzgórzu dość wyniosłem, w wieńcu topól wysmukłych, które w mroku nocnym wydawały się niby cienie olbrzymie, dwór się chował. Poznać go było można po światłach z kilku okien jaśniejących.
Stefan konia zatrzymał.
— No, panie Stanisławie — rzekł — w tem miejscu pożegnać cię muszę, z nadzieją, że się przed wyjazdem twoim zobaczymy jeszcze.
— Nie wstąpisz do nas? Widzisz, że okna oświetlone, nie śpią jeszcze.
— Nie, nie, noc krótka, za kilka godzin widno będzie.
— A cóż cię to obchodzi?
— Obchodzi, mój drogi — i bardzo. Siano! siano!
— Mania miała słuszność, mówiąc o gospodarskich sentymentach waszych. U was przedewszystkiem siano!
— Cóż znaczy całe gospodarstwo bez niego? Więc do widzenia, panie Stanisławie, ukłony paniom załącz, a w niedzielę zaraz po południu znajdę się u was niezawodnie.
Stanisław, widząc postanowienie silne, nie nalegał. Uścisnął rękę Stefana i powoli pojechał do domu. Stefan natomiast zawrócił konia i pomknął ku Dębowej jak strzała.
Kastor, szczekając radośnie, usiłował dzielnego konia prześcignąć.
Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.