Strona:Klemens Junosza - Lekki grunt.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

nikiem rozmówił. Zawdy panowie międy sobą to prędzej...
— Cicho, ośle, idź lepiej do konia!
— A tak, idź ośle do kunia, a później ciągnij ośle kunia za ogun, bo kuń ledwie nogami rucha... dobrze wielmożnemu naczelnikowi gadać.
— No, nie nudź, nie nudź już, za dziesięć minut pocztę dostaniesz... Trzymaj świecę, pieczętować będziemy.
Maciek, który, jak twierdził jego chlebodawca, trąbił lepiej niż Rajczak, trzymał świecę, a pocztmistrz pokładł listy w torbę i wyciskał pieczęcie na przyczepionem do sznurka drewienku.
Nareszcie po dziesięciu minutach rzeczywiście już torba leżała na dnie biedki, a biedka toczyła się po nierównym bruku miasteczka. Na stole, oprócz różnych strzępków papieru, pozostał jeszcze list w jasno-popielatej kopercie.
Pocztmistrz wąchał go, ważył w ręku, patrzył w rożek koperty, jak sroka w pustą kość — i w domysłach się gubił.
— Barone, barone?! to jużcić żona barona! a baron to niby trochę mniej niż hrabia, trochę więcej niż szlachcic... Rzeczywiście to baronowa... fiu! fiu! gdzie to strzela i fiołki posyła! Założyłbym się, że to fiołki... wreszcie zobaczymy.
Wziął mały nożyk kościany, podłożył go pod brzeg koperty i powoli, powoli a zręcznie przesunął go w jednym i w drugim kierunku.
Tajemnica wykryła się, w liście były rzeczywiście fiołki.
— A co! — zawołał z tryumfem pocztmistrz — niechże teraz kto powie, że ja nie mam nosa!? Powiedziałem fiołki! i są fiołki jak drut! Najprawdziwsze fiołki amerykańskie, pełne, muszę się umizgnąć do ogrodnika, żeby mi dał