Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.
— 7 —

wiedziało, zabiedzony, wychudły, o wązkich, zaciśniętych wargach, rysach twarzy ostrych i oczach przenikliwych a sprytnych.
Nazywał się Fryderyk Bajtel, po polsku umiał zaledwie kilkanaście wyrazów, ale i z tym szczupłym zapasem radzić sobie umiał, połowę pytań milczeniem zbywając, co wyrobiło mu nawet opinję bardzo mądrego człowieka.
Zauważono też, że od czasu do czasu chodził do dworu, gdzie miał jakieś narady z dziedzicem, i że jeździł co tydzień na pocztę, wysyłał listy i dość często różne pisma odbierał.
Na młynarstwie znał się nieźle, i z roboty jego ludzie byli dość kontenci, co jednak nie przeszkadzało im patrzeć na niego z pewnem niedowierzaniem i nieufnością.
Po miesiącu pobytu w Zarudziu, Fryc doskonale obeznał się z miejscowością. Znał wybornie granicę gruntów folwarcznych i włościańskich, wiedział do kogo należy każdy kawałeczek pola lub łączki, jaką ma wartość, jaki dochód przynosi...
W święto, gdy młyn był nieczynny, szwab włóczył się po polach, wszystko plądrował i lustrował.
Nie uszło to uwagi wieśniaków.
Wojciech Gil, najstarszy we wsi gospodarz, człowiek spokojny i dość zamożny, zwrócił pierwszy uwagę na zachowanie się młynarza.
— Słuchajcie-no kumie — mówił do najbliższego swego sąsiada, Michała Muchy — słuchajcie kumie, co ten szwab tak węszy po naszych polach?