— Wiadomo. Ni bydlęciu przejść nie dadzą, ni co.
— A grunta nasze całe pomiędzy rzeką i dworskiem; tedy ja miarkuję, że będzie źle.
Nie dokończył Wojciech, gdy nadbiegł zadyszany wyrostek i krzyknął:
— O rety! tatulu, rety! to się ich najechało do młyna!
— Kogo?
— A juści kogo?! wiadoma rzecz: niemców; tak śwargocą, że aż huczy, jak gdyby się pszczoły roiły.
Wojciech na kuma spojrzał.
— A co? — rzekł — widzicie.
Chłopak dalej ciągnął:
— Takie szwabiska, we spencerkach, z fajkami, insi w surdutach, porozsiadali się pode młynem na grobelce, jak wrony, a młynarzowi jeno się ślepia śmieją, tak do nich cościć przemawia, ręcami macha, jak wiatrak: to tu pokaże, to tam pokaże, i na tatulową łąkę pokazywał, i na las. Tak het pokazuje, a oni jeno łbami kiwają i rechocą, jak żydy: — jo! jo! jo! I młynarka też do nich wylazła i też dogaduje: jo! jo! Postałem trochę na drodze, popatrzyłem, tymczasem oni jeszcze poszwargotali i poszli ścieżką do dworu, jak nieprzymierzając gęsi, a przodem szedł młynarz i precz im pola pokazywał, a jeden to się schylił, wziął grudkę ziemi w gębę i pożarł.
— Do gęby wziął? — zapytał Wojciech zdumiony.
Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.
— 9 —