Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.
— 12 —

kilkakrotnem echem. Przebudzone ptaki na gałęziach ze zdumieniem słuchały tego chóru...
Niemcy jedli i pili i znowuż śpiewali, a gdy już mieli uciechy do syta i uczuli zmęczenie, pokładli się, gdzie który mógł: we młynie, w stancji po kątach, a niektórzy na świeżem powietrzu, pod gwiaździstem jasnego nieba sklepieniem.
Jeden tylko Fryc nie spał; obliczył raz jeszcze zebrane pieniądze, zawinął je starannie w papier, wsunął do kieszeni i pocichu, nie budząc nikogo, poszedł jeszcze do dworu.
Częstym on gościem tam bywał i wiedział, że dziedzic późno się bardzo spać kładzie i że o interesach najlepiej lubi w nocy rozmawiać.
O tym panu dziedzicu trzeba powiedzieć słów kilka. Niedawno, bo zaledwie od lat kilku przybył w te strony. Osiedlać się, ani gospodarstwu porządnego prowadzić nie myślał; kupił majątek tanio po to, aby sprzedać go drogo i znowuż nowej fortuny na spekulację szukać. Przehandlował on już w ten sposób dziesiątki tysięcy morgów ziemi, a gdzie się tylko pokazał, ciągnęła za nim zaraz rzesza kolonistów niemców, którzy nabywali od niego grunta, karczowali lasy i nowe sobie zakładali siedziby.
Pan Wilhelm Sztern pochodził z Prus, gdzie pracował w jakimś kantorze zbożowym; otrzymawszy w spadku kilka tysięcy talarów, porzucił to stanowisko i przywędrował do naszego kraju szczęścia szukać, i wiodło mu się doskonale. Z początku kupił jakiś mały folwarczek, rozkolonizował go,