— Zacznie się teraz życie, ale ciężkie; będziemy mieli sąsiadów!!
Wieczorem przyszedł Walenty i jeszcze kilku gospodarzy i udali się z Wojciechem na osobność, do stodoły, gdzie przez długi czas naradzali się, co robić.
Zaraz też Wojciech wóz wyszykował do drog szkapinę zaprzągł i obaj z Walentym wybrali się na całą noc. Wzięli z sobą worek obroku i trochę siana dla konia, dla siebie kawał chleba i pojechali.
Szkapina wlokła wózek po wyboistych grobelkach, to po gościńcu piaszczystym; Walenty drzemał na wozie, a Wojciech, fajkę paląc i drogę zważając, rozmyślał.
Ogromnie go to bolało, że niemcy grunt kupują i że wioskę kolonjami dokoła otoczą. Szkoda gruntu, że w obce ręce idzie, i znowu nieprzyjemna rzecz to sąsiedztwo szwabów. Spokoju nie będzie, przejść spokojnie nie dadzą. Będą ciągłe szkody, a ztąd zatargi, kłótnie, sprawy po sądach. Najgorsza rzecz! A tak było cicho i dobrze we wsi, żyli ludzie spokojnie. Bardzo się Wojciech tego nowego sąsiedztwa obawiał i dlatego właśnie do miasta wyprawił się z Walentym, aby jakiej rady poszukać. Wojciechowi zdawało się, że ludzie w mieście mądrzejsi, że się na wszystkiem znają, a osobliwie tacy niby adwokaci, doradcy, niby znawcy prawa.
Najczęściej owi niby adwokaci są to wydrwigrosze, którzy tumanią, obiecują złote góry, aby
Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.
— 16 —