Wojciech szkapinę swoją rozkiełznał, torbę z obrokiem zawiesił jej na łbie, a Walenty zsiadł z wózka i, poziewając, rozglądał się dokoła.
Jeszcze nie zdążyli dwóch słów z sobą zamienić, gdy z bocznej ulicy przybiegł zadyszany żydek w wytartym chałacie:
— Dzień dobry, panie Wojciechu! dzień dobry! — zawołał, — musieliście chyba całą noc jechać: z Zarudzia porządny kawał drogi!
— A ty skąd wiesz, że ja Wojciech i z Zarudzia?
— Oj, oj, ktoby was nie znał?! taki wielki gospodarz! takiego gospodarza każde dziecko zna. Dlaczego ja was nie mam znać?! I wy mnie także musicie znać, bo ja jestem na cały świat znany. Ja nazywam się Mendel, Mendel Szpak. Słyszeliście wy kiedy o Mendlu Szpaku?!
— Nie.
— Aj waj, panie Wojciechu! wam się chce żartować od samego rana! Jakto, żeby wy nie słyszeli o Mendlu?! To nie może być. Jakto? Pierwszy faktor na cały powiat! Aj waj! co ja gadam na powiat! na całą gubernję! Kto chce zboże sprzedać, dam mu kupca; kto chce pieniędzy pożyczyć, zaraz znajdę takiego bogacza, który ma miękkie serce i wygodzi za bardzo mały procent, za dziesiątkę od rubla tygodniowo.
— Nam nie potrzeba ani bogacza, ani kupca, — odrzekł Wojciech.
— Ja wiem, czego wam niepotrzeba, a co
Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.
— 18 —