także i o to, aby ów niby adwokat to, co ma przepić, przepił na miejscu, a nie gdzieindziej. Tak się też stało. Mendel pod jakimś pozorem wyprowadził Wojciecha i Walentego na miasto; a Symcha wciąż świeże flaszki podsuwał doradcy.
Po dwóch godzinach wielki znawca prawa już o Bożym świecie zapomniał. Szynkarz przy pomocy dwóch żydów zaciągnął go do drugiej stancji, ułożył na ławie, jak nieboszczyka, i przykrył mu twarz starym workiem, aby muchy nie przeszkadzały mu spać.
Już się słońce ku zachodowi zniżało, kiedy Wojciech z Walentym dojeżdżali do Zarudzia. Ładny wieczór był, pogodny, od rzeki wietrzyk pociągał, a we wsi, nad domostwami unosiły się białawe kłęby dymu.
Wojciech, który prawie przez całą drogę milczał i rozmyślał tylko, odezwał się do Walentego:
— Wiecie wy, kumie — rzekł — zdaje mi się, że myśmy głupstwo zrobili.
— Niby w czem?
— A no, dając temu doradcy pieniądze.
— Kiedy inaczej nie można, to i cóż mieliśmy uczynić?
— Otóż mnie się zdaje, że można inaczej. Nie trzeba nam było do miasta jechać, tylko z Rochem pogadać. Juścić to człowiek dobry i rozumny, on by nam źle nie doradził. Jak wam się zdaje?
— Bo ja wiem — odrzekł Walenty — bo ja wiem. Ja na prawowanie i na sądy nie znawca. Jak mi
Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.
— 27 —