Jednego dnia rankiem, ledwie ludzie powstawali ze snu, wpadł do Wojciecha zadyszany wyrostek, wołając:
— Tatuniu! niemieckie bydło na naszych łąkach!
Duchem ten okrzyk po wsi poleciał i obiegł wszystkie chaty; mężczyźni, kobiety, nawet dzieci, wszyscy pobiegli, aby bydło zająć i szkody nie dopuścić.
Niemcy stawili się ostro; pewien młody zarudziak, porywczy i gwałtowny, jak zwyczajnie młody, zamachnął się kijem na pierwszego niemca, stojącego najbliżej i byłby go z pewnością tęgo okaleczył, ale Wojciech powstrzymał go w porę.
— Stać! — krzyknął grzmiącym głosem — ręce przy sobie; a zwróciwszy się do niemców, zapytał:
— Jakiem prawem, łajdaki, niszczycie nam łąkę?
Grad przekleństw był odpowiedzią. Wojciech jakby tego nie słyszał, lecz mówił dalej spokojnie.
— Łąka jest nasza, użytkować z niej prawa nie macie, zajmiemy wasze bydło i zaskarżymy was do sądu.
— Ho, ho — zawołał Fryc, wyskakując z gromady — łąka nasza, ja podług mapa patrzeć. Wojciech cicho być, ja Wojciech do kryminał wpakować.
— Nie szczekaj, szwabie, pókim dobry.
— Szczekał?! Kto szczekał? Ty czapka zdjąć, my tu dziedzic, my pan, to nasza grunt.
Wojciech powoli, spokojnie zbliżył się do niem-
Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.
— 38 —