żała się szybko, pewna, że szum wiatru i ulewy zagłuszy odgłos jej kroków.
Osłonięty cieniem nocy, człowiek zbliżał się z szybkością i stanął może o dwa kroki za plecami Wojciecha.
Pochylił się nieco naprzód i zamachnął z całej siły kołkiem, który trzymał w ręku.
Dało się słyszeć głuche uderzenie, jęk niedokończony, przerwany, i Wojciech powalił się na ziemię, jak kłoda.
Zabójca widocznie pewnym był swej ręki i ciosu, gdyż nie spojrzał nawet na ofiarę swej zbrodni, tylko szybko na bok uskoczył, pałkę wbił głęboko w błoto wśród trzciny, a sam wsiadł w małe czółenko i, z gorączkowym pośpiechem wiosłując, na środek stawu wypłynął.
Ciemność nocy i ulewa zasłaniały go zupełnie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Rano wspaniałe weszło słońce. Krople deszczu wisiały jeszcze na gałęziach, szkliły się na listkach drzew i na trawie. Z kominów chat dym wznosił się prosto, słupem ku niebu, w wiosce było gwarno, ludzie krzątali się i szli do zwykłych zatrudnień.
W chacie Wojciecha niepokoić się zaczęto. Gdzie się podział stary? — pytano. Co się z nim stać mogło? Wiedziano, że wychodził w nocy na łąkę, co zresztą było rzeczą powszednią, gdyż prawie codzień to czynił. Może z łąki poszedł do sąsiedniej wioski, do wójta? Przypuszczano, że tak być mo-