ścią uliczników. Zawsze to niemowa pamiętał i przy każdem spotkaniu się, jak mógł i jak umiał życzliwość swoją okazywał. Często przychodził przed dom Wojciecha i nigdy stamtąd głodny nie odszedł. Dawano mu zawsze kawałek chleba, czasem strawy gorącej, stare odzienie.
Teraz, przedarłszy się przez tłum, niemowa rzucił kij na ziemię, padł na twarz nad grobem i zaczął krzyczeć tak dzikim, tak przerażającym głosem, aż się wszyscy pomimowolnie w tył cofnęli.
Po chwili zerwał się, pochwycił kij i groził nim komuś, strasznie przewracając oczami; ale gniew jego trwał niedługo, bo wnet roześmiał się jakimś głupkowatym śmiechem, wziął z nad grobu trzy bryłki ziemi, schował je do torby i, nieoglądając się na nikogo, wyszedł z cmentarza i przez pola podążył w stronę lasu.
Mogiła Wojciecha dobrze już trawą porosła, a biały krzyż, na niej postawiony, poczerniał.
Od czasu, w którym stała się zbrodnia w Zarudziu, upłynęło dwa lata, a jednak nawet śladów mordercy nie wykryto.
Ludzie bąkali coś pomiędzy sobą, szeptali, może mieli jakieś domysły, lecz że nikt zbójcy na uczynku nie złapał i za ręce go nie pochwycił — więc nie odzywali się głośno. Przytem i złe czasy nastały, więc każdy własnemi zmartwieniami głowę