Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.
— 53 —

Nakrzyczawszy się, naszarpawszy kraty napróżno, runął na ziemię i zasnął.
Nazajutrz, gdy stróż otworzył drzwi aresztu, biedny niemowa był zupełnie spokojny. Uśmiechał się tylko głupkowato i milczał.
Stróż dał mu znak ręką, że może wyjść. Jacek pozbierał swoje torby, zawiesił je na plecy odszedł tak spokojnie, jak gdyby nic nie zaszło.
Wychodząc z miasteczka, bawił się krzesiwkiem, jak dziecko, — uderzał stalą o krzemień i zadmuchiwał iskry, a przytem śmiał się głośno.
Gromada żydziaków odprowadziła go za miasteczko, krzycząc hura! rzucając na niego grudkami ziemi i błotem.
On jednak nie zważał na to: szedł spokojnie, powoli, krzesząc iskry i śmiejąc się do nich, tak jak małe dziecko śmieje się do grzechotki, lub do błyszczącego cacka. Wyszedłszy za miasto, nie udał się gościńcem, lecz poszedł miedzami, kierując się w stronę Zarudzia.
Noc głęboka zapadła. Wioska była uśpiona, nawet stróże nocni chrapali, jak najęci, leżąc na przyzbie pod karczmą. Od czasu do czasu pies szczekał, lub puszczyk się w starej budowli odezwał, i znowuż nastawało milczenie.
Powietrze było spokojne, tylko ze strony wschodniej lekki i ciepły wietrzyk pociągał i kołysał gałązkami drzew.
Nagle na dachu młyna pokazał się płomyk; mały z początku i blady, jak błędny ognik na pobojowisku: to błyskał, to znikał, jakby sobie żeru