Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/58

Ta strona została uwierzytelniona.
— 54 —

szukając; nareszcie uczepił się starych, zeschłych gontów, ugryzł je aż trzeszczeć zaczęły, rozszerzał się, wzmagał, rozlewał, jak woda, po spadzistej dachu powierzchni, wreszcie strzelił w niebo słupem ognistym i oświetlił staw, las, łąki i całą okolicę dokoła. Zrobiło się jasno, jak w dzień, spłoszone ptaki zerwały się z gałęzi i fruwały w powietrzu, trwożne, niewiedząc gdzie się podziać i dokąd lot swój skierować.
Jacek-niemowa z głupkowatym uśmiechem siadł niedaleko na wzgórku pod lasem, krzesał ogień krzesiwkiem, w dłonie klaskał i śmiał się ciągle jak dziecko.
Ogień przebudził mieszkańców młyna z twardego snu.
Napół nadzy, przerażeni, wybiegli oni z płonącego budynku, płacząc i miotając się w rozpaczy. Fryc tylko, jak skamieniały, załamawszy ręce, przygłądał się zniszczeniu swego mienia tak spokojnie napozór, jak gdyby go ta strata nic nie obchodziła. Nie płakał, nie krzyczał; nie próbował ratować, ale stał jakby skamieniały. Zbladł jak płótno i ręce opuścił bezwładnie. Przybiegli ludzie z kolonji i ze wsi, kościelny w wielki dzwon na trwogę uderzył, ale o ratowaniu nie było co myśleć.
Ogień z szybkością pożerał wiązania, belki i ściany. Dach zapadł się z trzaskiem, miljony iskier uniosły się w górę, dym buchnął kłębem gęstszym, czarniejszym, i całe mienie młynarza zginęło bezpowrotnie.