Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.
— 56 —

wcale i bez oporu dał się odprowadzić do gminy, gdzie zamknięto go w areszcie.
Tam rzucił się na garść słomy, służącej aresztantom za posłanie, i zasnął ciężkim, twardym snem.
Piękny ranek zajaśniał nad rumowiskiem spalonego młyna. Słońce weszło wspaniałe, złociste, białe opary wlokły się nad łąkami, z głośnem świergotaniem krzątały się ptaszęta, wzburzyła się woda w stawie i w rzeczułce, a każda kropla rosy na trawie jaśniała blaskiem, niby kosztowny djament. A wśród tej zieloności pięknej, nad wodą osrebrzoną, mieniącą się od blasku słonecznego, okopcony komin stał w pośród zgliszczów, a z tlejących jeszcze na pogorzelisku belek i krokwi podnosił się dym gryzący. Nad brzegiem stawu głośno płakała Frycowa, dzieci wystraszone tuliły się do niej.
Młynarz w stodole najbliższego kolonisty leżał na słomie rozgorączkowany, rzucał się, mówił od rzeczy i wymachiwał rękami. Kilku niemców z przerażeniem słuchało jego słów urywanych, bez związku rzucanych w malignie. Spoglądali oni to na Fryca, to na siebie, i zdawało im się, że rozjaśnia się przed nimi straszliwa jakaś tajemnica.
I we wsi szemrać zaczęto. Zachowanie się niemowy dawało dużo do myślenia. Dlaczego, — pytano — ów Jacek żebrak, kaleka, taki spokojny dotychczas, ów Jacek, który nigdy nikomu wody nie zamącił, który nawet małemu dziecku przykrości nie zrobił, który każdemu najgrzeczniej z drogi