gruncie, z wybojami, w które zapadały się koła wozów.
Ta drożyna, okrążając staw, dochodziła do wysokiej grobelki, utrzymującej w karbach posłuszeństwa wodę, której kazano młyńskie koła obracać. Wlokły się tędy ze wsi wozy ze zbożem, powracały z mąką, a młyn turkotał ciągle, gdyż w promieniu kilkomilowym nie miał współzawodnika.
Niegdyś, przez długie lata, kiedy jeszcze młyn do dworu należał, mieszkał tu stary młynarz, Walenty, z córką jedynaczką, ślicznej urody dziewczyną. Poczciwy człowiek był, nie oszukał nigdy nikogo, szanowali go ludzie, i byłby zapewne do samej śmierci nie porzucił młyna, ale nieszczęście się stało...
Piękna Kasia jakoś późno wieczorem poszła stawidło zasunąć. Nikt nie wie, jakim sposobem, boć przecie robiła to nieraz, ale czy jej się w głowie zakręciło, czy noga pośliznęła, dość, że padła biedaczka pod koła i śmierć przedwczesną znalazła.
Pochował ją Walenty, ciężko nad stratą swoją zapłakał, a potem do dziedzica poszedł, pokłonił mu się nizko, dzierżawy się wyrzekł i jednego ranka powędrował w świat, nie wiadomo dokąd.
Ludzie, co z Zarudzia na odpust chodzili, widzieli go w Częstochowie i opowiadali, że się jeszcze bardziej postarzał, że mu duża broda urosła, i że ofiarował się pieszo, o kiju żebraczym, aż do Ziemi Świętej wędrować. Tyle o nim wiedziano w Zarudziu.
Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/8
Ta strona została uwierzytelniona.
— 4 —