jakby się nie na śmierć, ale w podróż niedaleką wybierał, odbywał spowiedź z całego życia swego.
Takie to życie było długie, takie niezmarnowane i owocne, a do opowiadania tak niewiele materyału dawało...
Ta dusza, która miała niezadługo ulecieć, przez ośmdziesiąt lat mieszkała w chłopskiem ciele wpół uśpiona. Nie miotały nią żadne namiętności gwałtowne, nie dźwigała na sobie krzywd cudzych, ani grzechów wielkich.
Przebiegał Maciej pamięcią życie swoje, rozpamiętywał je, przywoływał wspomnienia chwil dawno ubiegłych, żeby się oskarżyć, żeby uzyskać przebaczenie od Tego, w którego moc, sprawiedliwość i dobroć tak silnie, tak gorąco wierzył.
Bił się twardą ręką w piersi wyschłe i jęczał, korzył i żałował szczerze, całem sercem.
Może miał cudzą śmierć na sumieniu... Pewnie że miał, ale to było na wojnie. On także swoją pierś na pociski nadstawiał, i na jego głowę dybano, a zawsze, nim się krwawe starcie zaczęło, to przecież ksiądz błogosławił walczących... A potem, gdy szeregi opuścił, gdy do wioski powrócił i do pracy się zabrał, to już mu życie szło spokojnie, dnie za dniami płynęły jak woda w rzeczułce, i tak były jednakie, tak podobne do siebie, jak krople, z których owa woda się składa.
Grzeszył... juścić grzeszył, bo któryż człowiek nie grzeszy? Czasami podochocił sobie zanadto; czasem się zniecierpliwił i na woły zaklął; czasem się z sąsiadem przemówił. Grzeszył, ale z jaką skruchą, z jaką pokorą się oskarża!
Z jaką wiarą, wita nowe życie, które go oczekuje za grobem! Oto lada chwila, lada moment, powołany zostanie w insze światy, przed Majestat Boski, ujrzy zastępy aniołów, usłyszy ich pienia.
Cóż dla niego znaczy śmierć ziemska, cóż mu strasznego trumna, grób, cmentarz?! kiedy on wierzy silnie, niezachwianie, że to tylko przejście do lepszego nieskończonego życia.
Gdyby miał wątpliwości jakie — gdyby przypuszczał że po za grobem jest próżnia i nicość, czyż nie włóczyłby się u nóg Marcinowej — lekarki, — nie błagał, nie żebrał o przedłużenie życia, choćby na rok, na kwartał, na tydzień...
Gdyby przypuszczał, że po za grobem jest nicość, czyż nie oddałby ostatniego grosza, ostatniej kapoty z grzbietu, zato żeby jeszcze chociaż jeden dzień za sochą pochodzić, choćby jeden wóz z błota wydźwignąć, ale to jemu nie w głowie.
On wyorał, wyżął, wykosił te morgi, które mu wyznaczono, skończył swoją robotę i odchodzi od niej spokojnie, bez żalu, z przeświadczeniem że zrobił wszystko co był zrobić powinien.
Wyspowiadał się, zrzucił jedyny ciężar jaki miał na duszy, i teraz pogodnem okiem patrzy w przyszłość, która przedstawia mu się jasno, bez żadnych wątpliwości i zagadek.
Strona:Klemens Junosza - Maciej.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.