zachciało, gdy ująwszy wpół jaką przysadzistą piękność, zaśpiewał i puścił się w pląsy, to podłoga w karczmie trzeszczała, drżały szyby w oknach, a szynkarz z przerażeniem spoglądał na sufit, — czy się nie zawali do licha?!
Ale to już dawne dzieje.
Dziś Maciej już nie żyje, a i te piękności z któremi oberka ongi wywijał, leżą na cmentarzu pod brzozami.
Może, może znajdzie się jeszcze jaka zgarbiona we troje, pomarszczona na gębie, niby uschła gruszka, starowina, może, powiadam, znajdzie się jeszcze jaka co siedzi na przypiecku i opowiada bajki prawnukom — ale wątpię, bo śmierć zawsze łazi po wsi i kosi a kosi; najbardziej zaś drobne dziatki i takie oto stare baby wybiera.
Z chłopem to jej zawsze trudniej, bo chłop mocny, a Macieja to ledwie, ledwie że zmogła.
Łaziła też za nim, łaziła przez długie lata, może ze dwadzieścia razy zaglądała mu w oczy, ale chłop twardy był jak krzemień, nie dawał się...
Ma się rozumieć że wreszcie go zmogła, bo silniejsza, bo jej Bóg miłosierny dał prawo nad każdem stworzeniem; ale napracowała, napracowała się dość.
Jak Maciej na świat przyszedł, będzie temu lat ośmdziesiąt może — bo i najstarsi ludzie tego nie mają w pamięci — to akurat wiosna zaczynała się z zimą mocować, mróz z deszczem wojował, a śnieg wylegiwał się po rowach i po wądołach, bo mu jeszcze słońce poradzić nie mogło.
Pewnie to musiało być przy końcu Lutego miesiąca, skoro chłopca na Macieja ochrzcili.
Jak skoro tylko Maciusia w kołyskę włożyli, zaraz śmierć przy drzwiach stanęła i pilnowała go już ciągle.
Pojechali kumowie do kościoła, dziecko jak Pan Bóg przykazał ochrzcili, potem ogrzali się trochę w karczmie i powracali do domu; ale oto kuma zdrzemnęła się trochę, bo ją zimno rozebrało po kościach i dzieciak wyleciał z woza, niby wiązeczka grochowin.
Już się śmierć schylała po niego, już go chciała podnosić, ale chłopak wrzeszczał tęgo, druga furmanka nadjechała i wzięła go z drogi.
Później znów, jak już lato nastało, matka poszła grządki w ogrodzie pleć, tymczasem zjawił się wieprz, trącił ryjem we drzwi, wszedł do chałupy i już był napoczął Maćka, ale dzieciak mocny był, znów wrzasnął tęgo, matka usłyszała i nadbiegła.
Ocalał tedy Maciek, tylko mu na lewej ręce, po wieprzowych zębach, znaki na całe życie zostały.
Później chłopiec już łaził, a że dowcipny okrutnie był i miarkował że w garnku jedzenie się gotuje, więc się na komin wgramolił. Od wióra koszulina się na nim zajęła i byłby się spalił na szczęt, ale akurat znów sąsiadka przyszła soli pożyczyć i zobaczywszy co jest, konew wody na Maćka wylała i nie było mu nic, tylko przeląkł się okrutnie, tak, że później może ze dwa tygodnie do komina nie łaził.
Już ze trzy lata miał, już po wsi, po ulicy sam chodził,
Strona:Klemens Junosza - Maciej.djvu/3
Ta strona została uwierzytelniona.